Ciao!
Trochę minęło od kiedy ostatnio się widzieliśmy... No, ale cóż, mówi się trudno. Wynagradzam najdłuższym z dotychczas opublikowanych rozdziałów. Liczy on sobie bowiem ponad czternaście tysięcy słów.
Nie mam pojęcia, kiedy znów będę mogła coś napisać. Jestem teraz w klasie maturalnej i nauka na sprawdziany, powtórki, próbne matury, wypracowania itp., itd. dają mi naprawdę nieźle w kość.
Dlatego zapraszam, cieszmy się, póki możemy.
Rozdział dedykowany przyjaciółce z konfy, która czytała jego fragmenty i podnosiła mnie na duchu. Wiem, że tego nie przeczytasz, Krzaku, ale i tak dziękuję.
~*~
Obudził się bardzo wcześnie. Słońce wschodziło dopiero, kiedy otworzył spuchnięte powieki. Podniósł się z jękiem z posłania, które przygotował sobie na podłodze strychu kilka godzin temu. Jego prowizoryczne łóżko składało się z cienkiego materaca przyniesionego z celi, śmierdzącej potem poduszki i kilku zalatujących kurzem i starością koców znalezionych w szafie.
Czuł się jak sadystycznie zmięta kartka, od której wymagano, żeby powróciła do swojego pierwotnej, nieskazitelnie gładkiej formy.
Nie zastanawiając się specjalnie nad wczesną porą ani własnym zmęczeniem, ani wypadkami poprzedniego dnia, wypełzł ze strychu i zszedł po schodach na parter. Jedyne, czego w tamtej chwili pragnął, to szklanka zimnej wody. Jego suche gardło wydawało mu się rulonem papieru ściernego.
- ... a Langlois dostanie szału.
Rin zamarł w półkroku na dźwięk kobiecego głosu, który z całą pewnością nie należał do Marty Filippi, tymczasowej gosposi klasztoru serafinów. Nie spodziewał się zastać nikogo przytomnego o tak wczesnej porze. Tym bardziej nie oczekiwał, że owi niktosie będą rozmawiać po angielsku w jadalni.
Postanowił jednak odłożyć swoje zaskoczenie na później. Teraz bardziej interesowała go treść rozmowy.
- Jeżeli my nie mamy prawa wtrącać się w śledztwa cherubinów, to oni powinni pozostawić naszą robotę nam samym - zauważył inny, męski głos.
- Zresztą - wtrącił ojciec Bazyli, odkasłując - kompetencje naszego ulubionego pułkownika kończą się w granicach Watykanu. Taka jest prawda, nieważne jak mocno Matthieu wierzy, że los całego Rzymu spoczywa na jego barkach.
- Dlaczego zatem pozwalałeś jego ludziom pilnować Egina poza granicami Stolicy Apostolskiej? - zaciekawiła się jego rozmówczyni. - Zdaje się, że do podobnych zadań powinieneś wzywać nas, Baz. Trochę zaufania, co? To bardzo ważne w naszej pracy.
Zakonnik westchnął. Metalowa łyżeczka szczęknęła o krawędź kubka.
- Byłem w sytuacji bez wyjścia. Kongregacja zmusiła nas do współpracy. Cherubini i serafini, zjednoczeni pierwszy raz od stuleci.
- Zjednoczeni, choć osobno - zaznaczył mężczyzna. - Nic nie zmusi gorejących serc tych dupków, żeby trochę ostygły. A to podobno my jesteśmy Zakonem Płonących - prychnął. - Współpracujecie! Dobrze. Tylko czy Langlois nie nadużył w ten sposób warunków współpracy? Mógłbyś go zdyskredytować.
- A raczej mógłby - wcięła się kobieta - gdyby wezwał któregokolwiek serafina do pomocy. Gdyby serafini, a nie gwardziści Langloisa, trzymali pieczę nad Eginem podczas jego wycieczek do miasta oraz szpitala, to prawdopodobnie można byłoby nadętego pułkownika odsunąć od sprawy. Jego szał byłby wtedy niegroźny.
- Za daleko posunęliśmy się z tym kabaretem - odparł zmęczonym tonem Bazyli. - Próbując utrzymać własną tożsamość w tajemnicy, niejako sami ograniczyliśmy sobie możliwości. Chłopak musiał uwierzyć, że otaczają go zwyczajni zakonnicy, że nie czyhają na niego z każdej strony wyszkoleni zabójcy demonów i wszelkich plugastw, które chodzą po ziemskim padole.
- Pytanie brzmi... dlaczego?
- Jeżeli pomiot Szatana na coś zasłużył, to z pewnością jest to śmierć - stwierdziła kobieta. - Niestety w tym przypadku zgadzam się z Langloisem - dodała, a w jej głosie pobrzmiewał niesmak. - Dlatego tak jak Mantusa* zastanawia mnie, dlaczego chciałeś zapewnić mu... taki... komfort?
Rin przełknął ślinę i stłumił westchnienie. Oczywiście, domyślił się, że serafini nie byli zwyczajnymi zakonnikami, jednakże nie miał pojęcia o prawdziwym obliczu ich działalności. Wiedział już, iż rozmówcy Bazylego także należeli do zakonu. Nie umknęła mu także nienawiść jaką go darzyli. Czy wszystkich serafinów łączyły podobne odczucia?
- Zatem tylko mnie wydawało się to takie oczywiste - mruknął ojciec Bazyli. - Potrzebowaliśmy zaufania chłopaka.
- Po kiego nam jego zaufanie, skoro my mu nie ufamy? - zaperzyła się kobieta. - Zdecydowanie lepszym wyjściem byłoby zamknięcie go pod kluczem, rygorystyczna izolacja i nóż na gardle - stwierdziła. - Nie zasługuje na nic innego. Tymczasem ty...
- Pozwól mi skończyć, Adrianno* - przerwał jej Bazyli. - Powiedzcie mi, siostro i bracie, w jaki sposób łatwiej zbadać czyjeś prawdziwe intencje? Zamykając go w pokoju bez klamek? Grożąc mu? Torturując go? Głodząc?
- Czy może zapewniając mu komfort i poczucie bezpieczeństwa, hm? - domyślił się Mantus. - Ciekawie to rozegrałeś, Basiliusie. Zrozumiałeś, że skoro chłopak jest demonem, to próba wydobycia z niego informacji siłą okaże się bezowocna, więc postanowiłeś zdobyć jego zaufanie.
Przez chwilę w pomieszczeniu trwała napięta cisza. Wreszcie odezwała się Adrianna:
- I jakie są tego rezultaty?
- Podobnie przerażające jak w przypadku Damiena Throne'a - wyjawił zakonnik. - To normalny chłopak o nienormalnym pochodzeniu, wokół którego dzieją się nienormalne rzeczy, które prowokują go do nienormalnych zachowań.
Ponownie zapadło milczenie. Jednakże tym razem była w nim jakaś nieopisana słowami tragedia. Wyjaśnienie Bazylego, jakkolwiek zawiłe i niegramatyczne, niosło ze sobą makabryczną prawdę. Ta prawda przebiła się przez barierę obojętności, którą Rin pieczołowicie budował wokół siebie.
- Czy skażą go na śmierć, czy na izolację, czy pozwolą żyć... to zawsze będzie tylko chłopakiem, niewinnym dzieckiem, który nic nie może poradzić na to, kim byli jego rodzice.
Mantus odkaszlnął.
- Nie tak znowu niewinnym - przypomniał. - O ile dobrze stoi w jego aktach, to dokonał już jednego morderstwa. Jakkolwiek zgadzam się z tobą pod wieloma względami, Baz, i nie mogę powiedzieć, żebym żywił czystą nienawiść do tego dzieciaka, tak nie pozwolę ci go całkowicie wybielić. Egin zamordował prawdziwie niewinną dziewczynę, swoją przyjaciółkę.
Rin poczuł się tak, jakby dźgnięto go w pierś. Zmarszczył brwi i przymknął oczy, próbując powstrzymać łzy gromadzące się pod powiekami. Z całej siły wbijał paznokcie w dłonie i zaciskał zęby, nie chcąc wydać z siebie najmniejszego dźwięku. Nabrał kilka cichych oddechów i ignorując dalszy przebieg rozmowy, odwrócił się, wrócił po schodach na górę.
Jego gardło wciąż przypominało pustynię, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Miał nadzieję, że umrze z pragnienia i oszczędzi wszystkim kłopotu.
Udał się do swojej celi, a tam położył się na podłodze i w niedługim czasie zasnął. Zapadł w sen bez snów, podświadomie wciąż rozważając słowa, które padły podczas podsłuchanej rozmowy.
~*~
Obudził się kilka godzin później, kiedy usłyszał walenie do drzwi celi. Z trudem zdążył przewrócić się na drugi bok i otworzyć sklejone, zapuchnięte od łez powieki. Ze zdziwieniem zauważył, że musiał płakać przez sen. Podłoga była wilgotna, a gdy poruszał mięśniami twarzy, czuł pękającą warstwę zaschniętych łez na skórze.
Nim zdążył choć odpowiedzieć, drzwi do celi otwarły się z hukiem.
- Ileż można?
Do pomieszczenia wkroczył podirytowany ojciec Bazyli.
- Wstawaj, chłopcze, szkoda dnia - polecił. - Ubierz się, oporządź i spakuj. Na dole będzie czekać na ciebie śniadanie, ale nie zdziw się, jeżeli okaże się zimne.
Nieopisany żal, który Rin odczuł na widok zakonnika, został zastąpiony przez zaciekawienie mocno zaprawione strachem. Po tamtej podsłuchanej rozmowie chłopak nie wiedział, czego miał się spodziewać. Dlaczego Bazyli kazał mu się pakować?
Jednakże nie zdążył zapytać, bo fałszywy duchowny natychmiast opuścił jego celę. Rin mógł tylko westchnąć i zacząć wypełniać polecenia. Ostatecznie tylko to mu zostało. Jeżeli pobyt we Włoszech go czegoś nauczył, to zdecydowanie było to wykonywanie zadań bez ich kwestionowania.
Szorując zęby i wpatrując się w swoje sponiewierane odbicie w lustrze, Rin rozmyślał. Musiał przyznać, że taktyka Bazylego nie była najgorsza. Rin miał świadomość swojego kruchego położenia, wiedział, iż go monitorowano, ale z jakiegoś powodu czuł się w klasztorze swobodniej niż w zatęchłych lochach lub pokoju przesłuchań Gwardii Szwajcarskiej. W innych okolicznościach pewnie wydawałoby się to logiczne. Kto wolałby lochy od skromnej, lecz wygodnej celi w klasztorze?
Skazaniec - pomyślał Rin. - Więzienie z prawdziwego zdarzenia, izolacja i nóż na gardle, jak mówiła tamta kobieta, to... to coś, co sprawiłoby, że byłbym pewien na czym stoję. Sympatia Toshio, przychylna postawa Bazylego i obojętna tolerancja zakonników... osłabiały moją czujność. Nie żebym miał coś do ukrycia, ale...
Ale oni mu nie wierzyli. Nie ufali mu. Widzieli w nim mordercę, syna najgorszego spośród potworów. Mieli podstawy, by traktować go z pogardą, by chcieć jego śmierci. Czasami sam także jej pragnął.
Pełen sprzecznych emocji dotarł na szczyt schodów. Oparł się o poręcz i wydał z siebie głośne westchnienie. To wszystko było zdecydowanie zbyt skomplikowane, zbyt męczące i zbyt stresujące jak na jego skromne zdolności rozumienia.
Czy ojciec Bazyli chciał pokazać im, że jestem nieszkodliwy? - spytał się w duchu. - Doprowadzony do ostateczności mógłbym... mógłbym znowu stracić kontrolę, a wtedy... Wtedy potwierdziłbym tylko ich obawy.
- Buongiorno, Rein!
Wesoły głos Giacobbe'a wyrwał chłopaka z zamyślenia.
- Hai bisogno di aiuto?* - spytał zakonnik, gestem wskazując marynarski worek, który Rin miał przerzucony przez ramię. - È pesante? Posso portarlo per te* - zaproponował.
Rin potrząsnął głową, nie potrafiąc znaleźć w sobie siły, żeby odpowiedzieć Giacobbe'owi w jego ojczystym języku. Miał wrażenie, jakby jakiekolwiek wspomnienia nauki i zdolności wymowy opuściły go w ciągu tej długiej i trudnej nocy.
- Quindi... Dovresti affrettare, la colazione è già iniziata*.
Pokiwał głową i obserwował, jak Giacobbe odchodzi.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak dziwny musiał stanowić widok. Azjata pośrodku skromnej zabudowy rzymskiego klasztoru, nastolatek ze spuchniętymi powiekami, niesfornymi włosami i udręczonym wyrazem twarzy. W dodatku z tego wszystkiego dostał kataru i nieustannie pociągał nosem, powstrzymując strumień płynnego śluzu przed wydostaniem się na światło dzienne.
Nie ma sensu zastanawiać się nad wyglądem - stwierdził, bijąc się pięściami po głowie. - Skup się, Rin, są ważniejsze sprawy. Może to będzie ostatni posiłek w twoim życiu?
Z drugiej strony, gdyby to miało być jego ostatnie śniadanie, to wolałby wyglądać na nim dobrze, z klasą, jak skazaniec, jak jeniec wojenny, który aż do momentu swojej śmierci wykazywał się dumą i patriotyzmem, jak samuraj, który wolałby popełnić samobójstwo, niż splamić swój honor. Chyba widział to kiedyś w jakimś filmie lub serialu. Podobała mu się ta koncepcja.
Kiedy jednak wkroczył do jadalni i zauważył kilka nieznajomych twarzy, jego kości zmieniły się w galaretę, serce w trzepiącego skrzydłami kolibra, a gardło w automatyczną wyrzutnię wymiocin. Wśród tych ludzi z pewnością zasiadali Mantus i Adrianna.
- Konnichi wa* - wykrztusił, zajmując swoje miejsce obok ojca Bazylego. - Dzień dobry - dodał po chwili po angielsku, mentalnie karcąc się za tę pomyłkę.
Na jego talerzu spoczywały trzy kawałki czegoś, co przypominało w wyglądzie babkę wielkanocną. Obok stała tradycyjna filiżanka kawy, tym razem było to cappuccino. Dodatkowo na środku stołu ustawiono jeszcze koszyk z croissantami oraz słoiki z dżemem truskawkowym i kremem czekoladowym.
- To ciambella* - wyjaśnił nagle jakiś dziewczęcy głos.
Rin opanował się w porę i nie podskoczył. Powoli, żeby nie wydać się wystraszonym, podniósł wzrok znad talerza i skrzyżował spojrzenia z dziewczyną siedzącą naprzeciw niego. Wyglądała na nastolatkę, chociaż zapewne była starsza od niego. Miała czarne, krótkie włosy sięgające do brody i grzywkę spiętą z boku plastikową spinką w kształcie pomidora. Była śniada i spoglądała na Rina z ostrożnym zainteresowaniem widocznym w jej ciemnych oczach.
- Taka jogurtowa babka, powinna ci smakować - dodała po chwili idealną, pozbawioną obcego akcentu angielszczyzną. - O ile, oczywiście, lubisz słodkie rzeczy. Możesz ją posmarować dżemem lub czekoladą, lub polać kawą, albo też zjeść na sucho... - to powiedziawszy, wzruszyła ramionami.
- Och, urocza Greta, jak zwykle dobra i pomocna koleżanka! - zaśmiał się ten sam blondyn, którego Rin widział poprzedniego dnia na dachu szpitala.
Teraz, gdy widział go z bliska, zauważył, że jego włosy były farbowane. Przy czubku głowy kosmyki odrastały na brązowo. Mężczyzna wyglądał na młodego, miał w sobie coś niesamowicie chłopięcego. Siedział swobodnie, podpierał głowę na wyciągniętym łokciu i rozglądał się na wszystkie strony. Jego zielone oczy nigdy nie zatrzymywały się na niczym zbyt długo.
Obok niego siedział inny mężczyzna, potężny i ciemnoskóry. Był niemalże zupełnym przeciwieństwem farbowanego blondyna. Włosy miał ogolone przy samej skórze, a regularne i szlachetne rysy jego szczęki i policzków robiły wrażenie. Siedział prosto i spokojnie pochłaniał swojego croissanta, przeglądając gazetę. Kiedy poczuł na sobie wzrok Rina, zwrócił ku niemu swe spojrzenie. Nie było w nim jednak ani zaciekawienia, ani iskierki humoru, lecz zwyczajna obojętność.
- Chciałam po prostu...
- Dziękuję - wciął się Rin ochryple. - Nigdy... nie jadłem czegoś takiego.
Zamrugała powiekami, po czym zmarszczyła brwi i wróciła do jedzenia, potrząsając głową. Farbowany blondyn przyglądał się przez moment jej z nieskrywanym rozbawieniem.
- Och, widzisz, Reinie... Mogę cię tak nazywać? - nie czekając na odpowiedź Rina, kontynuował: - Nasza Greta bardzo nie lubi, gdy się jej przerywa.
- Greta nie lubi też, gdy ktoś wypowiada się za nią - wtrąciła owa Greta, posyłając mężczyźnie gniewne spojrzenie - zupełnie jakby jej tu nie było.
- Więc ciii... Lepiej żeby nie usłyszała, jak o niej mówimy, co?
- Cracchiolo, zamknij się - uciszył go ciemnoskóry mężczyzna.
Cracchiolo skrzywił się, ale posłuchał towarzysza. Do końca śniadania trwała nieprzyjemna cisza przerywana wyłącznie stukiem sztućców, odgłosami przeżuwania i świstem nosa Rina. Bracia zakonni zerkali na siebie raz po raz, jakby komunikowali się bez słów. Zdawało się, że jedli szybciej niż zazwyczaj. Zamiast poczekać, aż wszyscy skończą i wówczas udać się do kaplicy, wstawali po kolei i wychodzili ze swoimi naczyniami do kuchni.
Rin wiedział, że nie mógł liczyć na podobny los. Choćby i zjadł całą ciambellę, będzie musiał siedzieć przy stole wraz z ojcem Bazylim i nieznajomymi i czekać na wyrok w swojej sprawie. Worek marynarski ciążył na jego stopie niczym głaz.
Dopiero kiedy ostatni z serafinów opuścił jadalnię, wszyscy nieznajomi skupili się w jednym miejscu. Było ich troje: Greta, Cracchiolo i ten trzeci, którego imienia Rin jeszcze nie poznał. Chłopak ze zdziwieniem skonstatował, że brakowało Mantusa i Adrianny.
Zakonnik głośno oczyścił gardło.
- Mam nadzieję, że domyśliłeś się, dlaczego kazałem ci się spakować, chłopcze.
Rin westchnął męczeńsko.
- Są tylko dwie możliwości - stwierdził. - Albo oddasz moje rzeczy do... - przerwał, próbując odnaleźć właściwe słowo.
- Utylizacji? - podpowiedziała Greta.
Przytaknął bezmyślnie.
- I chcesz oszczędzić sobie kłopotu przy zbieraniu ich - dodał. - Albo Inkwizytor postanowił się nade mną ulitować i wyruszam do Belgii kilka dni przed planowym wyjazdem.
Cracchiolo zachichotał.
- Oj, taki pewny swego jesteś, co?
Rin rozdziawił usta.
- C-cóż... nie wiem, czy... ee... - zająknął się. - Czy ja... tego, czyli... nie zgadłem? - wykrztusił w końcu, kompletnie zbity z pantałyku. - A może... może... - podjął znów. - Wracam do Japonii?
- Uuuu... - Cracchiolo gwizdnął przez zęby. - Pudło. Trzy razy nie, chłopaczku.
- Cracchiolo, odpuść sobie - skarciła go Greta. - Ojcze Bazyli, czy mogę mu wyjaśnić, co się teraz z nim stanie?
Japończyk przełknął ślinę, przygotowując się na najgorsze. Jednakże co mogłoby być gorsze od wyroku śmierci? Izolacja? Możliwe. Chyba zwariowałby, musząc spędzić resztę swojego możliwie dość długiego życia w samotności.
Basilius D'Onofrio udzielił Grecie zgody.
- Może najpierw się przedstawię - zaproponowała. - Nazywam się Margareta Evangelista, ale przyjaciele mówią do mnie Greta. Jestem nowicjuszką w zakonie serafinów. Ci trzej - gestem wskazała po kolei mężczyzn pozostałych przy stole - jak i wszyscy inni zakonnicy w tym budynku także należą do tego zakonu.
Ciemnoskóry mężczyzna podniósł się i wyciągnął rękę do Rina.
- Iskander Ammar - przedstawił się i uścisnął wyciągniętą odruchowo dłoń zaskoczonego Okumury. - Ten tleniony błazen po mojej lewej to...
- Nikt inny jak przewspaniały, inteligentny, pełen gracji i ucieleśnienie wszelkich cnót... Michelangelo Cracchiolo! - zaprezentował się tamten, wymachując rękami na wszystkie strony. - Z pewnością już o mnie słyszałeś, hę? Jestem pewien, że moja sława zdążyła dosięgnąć Japonii!
Rin mógł tylko przyglądać mu się bezrozumnie.
- Najwyraźniej nie, Cracchiolo - mruknęła Greta. - Skoro już znamy swoje imiona...
- Ja... - próbował jej przerwać Rin.
- Powiedziałam: skoro już znamy swoje imiona, Reinie Wolfgangu Eginie, to powinnam wytłumaczyć, co właściwie tutaj robimy, racja? - zapytała z uniesioną brwią.
Chłopak odetchnął głośno.
- Racja - przyznał.
- Ostatnie wypadki dość mocno zamieszały w sprawie twojego procesu - wyjawiła. - Pułkownik Langlois jest skłonny uznać cię za podejrzanego o morderstwo Toshio Bianchiego...
- Nie zrobiłem tego! - wykrzyknął Rin, wytrzeszczając oczy.
Wrzał w nim gniew, oddech przyspieszył, a twarz pokryła się szkarłatem od końca delikatnie zarysowanej brody aż po koniuszki uszu. Nie mógł uwierzyć, że Langlois byłby w stanie podejrzewać go o coś podobnego. Rin uwielbiał Toshio. Jego śmierć była dla niego niesamowitym wstrząsem. Chłopak nie potrafił sobie wyobrazić, jak bolesna okazała się dla ludzi, którzy znali Bianchiego dłużej.
Jak mogli choćby brać go pod uwagę? Przecież mieli oczy! Musieli widzieć...
Nagle prawda uderzyła go prosto w twarz.
Przecież... przecież najłatwiej jest zwalić winę na mnie, prawda? - uświadomił sobie. - Jestem synem Szatana, jestem... jestem przecież zdolny do wszystkiego. Zabiłem już kogoś, kto był mi bliski. Co powstrzymałoby mnie przed zrobieniem tego ponownie? Nic. Ja sam nie znam granic swoich mocy, ja sam nie wiem, czy to tylko płomień...
Greta odkaszlnęła i spojrzała na niego wymownie.
- Mogę kontynuować, czy może sam chciałbyś wyjaśnić sobie całą sytuację? Och, kto wie, może czytasz w myślach, a ja po prostu niepotrzebnie się produkuję?
- Aw, niegrzeczny Reiney... Nieładnie tak denerwować Gretę, wiesz? Mogłaby zrobić ci duże bubu.
- Tobie zaraz zrobię bubu, Cracchiolo - prychnęła Evangelista. - Mogę kontynuować?
Ojciec Bazyli zakrył oczy pięściami.
- Jak najbardziej, Greto.
- W związku z podejrzeniami pułkownika Langloisa stwierdziliśmy, że nie jesteś już bezpieczny w Rzymie - wyjawiła dziewczyna. - Przyciągasz kłopoty, jak Cracchiolo przyciąga ludzką irytację. Serafini postanowili, że najlepiej będzie cię przewieźć...
- Więc właściwie połowę drugiej możliwości odgadłeś - wtrącił Cracchiolo, ignorując przytyk Grety. - Wyjeżdżasz. Tylko że z Bagnoregio* do Belgii wciąż kawał drogi. No, ale to już bliżej niż dalej, ha?
- Bagnoregio? - powtórzył za nim Rin.
- Civita di Bagnoregio to rodzinne miasto mojego ojca - odparła krótko Greta. - Wciąż mieszka tam moja babka, choć reszta rodziny przeniosła się do pobliskiej Bolseny*... Bagnoregio jest w Lacjum*, nieco ponad sto trzydzieści kilometrów od Rzymu. Moja rodzina zapewni ci akomodację, wyżywienie i wszystko, czego będziesz potrzebował. Oczywiście, ja, Iskander i Cracchiolo będziemy ci przez cały czas towarzyszyć.
- Jako obserwatorzy i ochroniarze - przytaknął Ammar.
Cracchiolo wyrzucił ręce w powietrze.
- Natomiast w nagłych przypadkach działamy sprawniej od dzisiejszych Egzekutorów, czy mam rację? - parsknął. - Już ty się nie martw, Reiney, wystarczy, że ładnie poprosisz, a załatwimy sprawę.
- Cracchiolo - mruknął Basilius.
- Tak, Baz?
- Czy mówiłem już kiedyś, że Prawdziwy Krzyż chciał cię podkupić?
- O cholera! Tego nie wiedziałem! Za ile? Podzielisz się ze mną, jeżeli odejdę?!
Rin przypatrywał się tej wymianie zdań, pociągając nosem. Nie wiedział już, czy powinien śmiać się, czy płakać. Przez chwilę rozważał nawet skorzystanie z propozycji Cracchiolo. Poprosiłby: "Zabijcie mnie, błagam" i zaraz leżałby martwy.
A jeśli tak naprawdę nie zasługiwał na życie, które mu dano? Tylu zginęło w związku z jego przyjściem świat. Błękitna Noc. Ilu było nastolatków takich jak Konekomaru Miwa, których rodzice stracili życie w diabelskim ogniu?
Jednocześnie... tylu poświęciło się, aby mógł żyć dalej, aby mógł dorastać jak normalny chłopiec, jak człowiek. Shiro, duchowni w świątyni, Yukio, Shiemi... Oni wszyscy go kochali i chcieli ratować przed tragicznym dziedzictwem.
Śmierć po tym wszystkim... wydawała się niewłaściwa. Gdyby umarł, ich poświęcenie poszłoby na marne, stałoby się bezsensowne, niepotrzebne. Dlatego nie mógł się poddać, nie teraz, nie pod naporem fałszywych oskarżeń rzucanych przez targanego nienawiścią Szwajcara.
On był świadomy swojej niewinności. To na początek wystarczyło. Miał też wrażenie, że serafini nie dawali wiary oskarżeniom Langloisa. To go nieco pokrzepiło. Teraz musiał tylko przekonać ich o swojej faktycznej niewinności.
A potem... potem dopiero pomyślę - planował w duchu, ocierając nos wierzchem dłoni. - Potem pomyślę, jak udowodnić, że zasługuję na życie, że nie zmarnuję danej mi szansy - postanowił. - W końcu jestem warty coś więcej niż sztylet między żebra, ha?
O tak - podpowiadał mu głos z tyłu głowy. - Jeszcze co najmniej dwa noże w plecy, kołek w serce i serię z karabinu w czoło. Oto wartość syna Szatana.
Przymknął oczy i wciął się ponownie w środek kłótni i przekomarzań:
- To kiedy wyruszamy?
Odpowiedział mu Iskander:
- Jak najszybciej. Pójdę już do samochodu. Greto...?
- Oczywiście. Powinniśmy się zbierać. Cracchiolo, rusz dupę z ławy, czy może już przyrosłeś?
Rin wstał jako pierwszy, zarzucił worek na ramię i cierpliwie czekał, aż egzorcyści się podniosą. Oczywiście Michelangelo nie mógł sobie odpuścić kilku uwag i żarcików, które kierował głównie do Grety. Iskander został przez niego oszczędzony. Ojciec Bazyli natomiast poprosił jeszcze Rina o pozostanie z nim na osobności.
- Poczekamy przed wejściem do klasztoru - zapowiedziała Greta, machając do niego.
I opuścili pomieszczenie. Rin z lekkim rozbawieniem zauważył, że Iskander, wychodząc, musiał się lekko pochylić, by nie stuknąć czołem o strop. Chłopak nigdy nie widział jeszcze kogoś tak wysokiego. Ammar musiał mierzyć co najmniej dwa metry.
- Usiądź, proszę - polecił Bazyli.
- Dziękuję, postoję, za chwilę i tak wychodzę.
Basilius D'Onofrio spojrzał na niego spod uniesionych brwi.
Rin mógł wreszcie skupić się wyłącznie na nim, nie będąc rozpraszanym przez nowe twarze. Dopiero teraz zauważył, jak zmęczony był serafin. Mężczyzna o zazwyczaj surowej, kamiennej twarzy spoglądał na niego spomiędzy zapuchniętych powiek. Pod oczami miał granatowe cienie. Jego szaty zdawały się wymięte, jakby w nich spał.
Basilius miał za sobą niezwykle ciężką noc.
- Nasza decyzja może ci się nie podobać - rzekł. - Ale uwierz, proszę, że czynimy to wszystko dla twojego dobra.
- Niepierwszy i zapewne nieostatni raz to słyszę - mruknął Rin, wbijając wzrok w podłogę.
- Zapewne - przytaknął Bazyli. - Chcę jednak, żebyś rozumiał, dlaczego postępujemy tak, jak postępujemy...
- By zdobyć moje zaufanie, tak?
Basilius wyglądał na zaszokowanego.
- Wydaje wam się, że jestem tylko głupim nastolatkiem, który nie widzi rzeczy oczywistych? - prychnął. - Spłodził mnie Szatan, przeze mnie ginęli ludzie, a o ich liczbę można by się kłócić. Zabiłem też człowieka. Powiedz mi, Basiliusie, czy dałem wam jakikolwiek powód do sympatii?
Wewnętrzny głos gorąco protestował. Rin zgadzał się z nim. Wiedział dobrze, że nie był zły, ale w tamtym momencie potrafił się tylko i wyłącznie oczerniać.
- Zapewniasz mi dach nad głową, karmisz mnie, uczysz, nie karzesz za występki - wyliczał Rin. - Chcesz, bym rozumiał wasze postępowanie, bym się z wami zgadzał. Chcesz znać moje zdanie, choć nie bierzesz go pod uwagę. Wybierasz mi na opiekunów nastolatkę, błazna i milczącego giganta, bo wiesz, że nie okażą mi nienawiści. Nienawiści, którą tak naprawdę wszyscy do mnie czują.
Basilius potrząsnął głową.
- Nie nienawidzę cię.
- Oczywiście - syknął Rin. - Jak to było? 'To normalny chłopak o nienormalnym pochodzeniu, wokół którego dzieją się nienormalne rzeczy, które prowokują go do nienormalnych zachowań' - powtórzył słowa Bazylego obrzydliwie przesłodzonym tonem.
Zakonnik patrzył na niego z rosnącym oburzeniem.
- Podsłuchałeś nas...
- Nie żebyście specjalnie próbowali ukryć swoją rozmowę - fuknął. - Wystarczyło zejść do kuchni i rozumieć angielski ze słuchu. Gdybyście chociaż mówili po włosku... - potrząsnął głową.
- Rinie, uspokój się natychmiast...
- Zdobyć moje zaufanie - powiedział znów. - Chcieliście zdobyć moje zaufanie, by sprawdzić, czy faktycznie jestem takim potworem, jakim się wydawałem. Ale, Basiliusie, czy wziąłeś pod uwagę, że nie masz do czynienia z głupcem? Czy myślałeś, że mógłbym przejrzeć twój plan na wylot, że mógłbym przybrać maskę niewinności: zachowywać się jak skruszony, zaszczuty nastolatek, który nie radzi sobie z winą, który z całych sił pragnie przeżyć? No? Pomyślałeś o tym, fałszywy klecho?
Twarz serafina nie wyrażała emocji, gdy spojrzał Rinowi w oczy. Wyglądał niemal dokładnie tak samo jak wtedy, gdy powiedział, że nie ukarze go za zdemolowanie pokoju. Rin poczuł, jak brawura ulatnia się z niego pod wpływem tego spojrzenia.
- Oczywiście, że tak - rzekł krótko. - Okazałbym się krótkowzrocznym dowódcą, gdybym tego nie rozważył, chłopcze. Czy naprawdę masz mnie za tak głupiego?
Rin milczał. Nie wiedział, jak na to odpowiedzieć.
- Och, więc tak? Cóż, przykro mi - westchnął Bazyli. - Ty również nie jesteś głupcem, Rinie - przyznał. - Dlatego nie powinieneś się głupio zachowywać. Inni mogliby odnieść przez to mylne wrażenie. Po pierwsze: pomyśl, zanim coś powiesz.
Okumura spuścił wzrok.
- Po drugie: dobrze wiesz, i ja także to wiem, że jesteś dobrym chłopakiem - dodał. - Zdaje się, że powiedziałem to też Mantusowi i Adriannie, notabene rodzicom naszej drogiej Grety. Chyba że tego już nie usłyszałeś? Usłyszałeś, prawda?
Przytaknął.
- Sądzę więc, że nie będę musiał się powtarzać. Wracając jednak do kwestii, którą poruszałem zanim mi przerwałeś... Matthieu Langlois cię podejrzewa, Rinie, choć nie ma zbyt solidnych podstaw. Podejrzewa cię o tę zbrodnię przez to, kim jesteś i zdajesz sobie z tego sprawę, prawda?
Ponownie przytaknął.
- Jednakże my, serafini, wątpimy w twoją winę.
Rin ze smutkiem zauważył, że Bazyli nie powiedział, iż wierzą w jego niewinność. Wątpią, ot i tyle. Nie są pewni, a bez pewności nie mogą go skazać na śmierć, bo to nieetyczne, choćby i nawet dotyczyło samego Hitlera.
- Musisz na jakiś czas zniknąć z Rzymu, aby przypadkiem nie zakłócić przebiegu śledztwa - wyjaśnił. - Rozmawiałem już z Inkwizytorem Ramseyem i pochwalił mój pomysł. Powiedział też, że jeszcze z tobą porozmawia. Nie sprecyzował jednak, kiedy to zrobi - zaznaczył.
- Ma tendencje do pojawiania się kompletnie niespodziewanie...
- Owszem - przyznał Bazyli. - W Bagnoregio odpoczniesz, chłopcze. Nie gwarantuję niestety, że twój pobyt we Włoszech się nie przedłuży. Inkwizytor Ramsey może chcieć zaczekać z wydaniem wyroku do momentu zakończenia śledztwa.
- Dlaczego?
- Kto go tam wie? - westchnął. - To bardzo... specyficzny człowiek. W każdym razie powinniśmy mieć nadzieję na jednoznaczny wynik śledztwa. Jeżeli nie znajdziemy winowajcy... Dość powiedzieć, że mogłoby ci to zaszkodzić.
Rin ścisnął palcami mostek nosa, czując, iż zaczyna go boleć głowa.
- Idź już, chłopcze. Nie każ im czekać.
~*~
Ku jego zdziwieniu, prowadziła Greta. Spodziewał się, że za kółkiem zasiądzie Iskander a nawet Cracchiolo. Tymczasem to osiemnastoletnia Margareta Evangelista okazała się kierowcą czarnego fiata cinquecento. Iskander zajął miejsce po jej prawicy, natomiast Cracchiolo siadł z Rinem z tyłu.
- A teraz ładnie się przeżegnaj, Reiney, bo czeka nas przynajmniej dwie godziny ostrej jazdy - uprzedził Michelangelo.
- Zaczynasz, Cracchiolo? Mam przypomnieć, kto nie zdał dziesięć razy?
- Hmm, Iskanderek?
- Zgaduj dalej.
Rin wytrzeszczył oczy.
- Nie zdałeś dziesięć razy?
Michelangelo prychnął i wydął wargi. Greta posłała mu triumfujące spojrzenie w lusterku i włożyła kluczyk do stacyjki. Samochód zapalił od razu i poniewczasie opuścili parking. Początkowo jechali w całkowitej ciszy.
- Chi guida così...!* - wykrzyknęła gniewnie Greta, z trudem wyhamowując przed hondą, która niespodziewanie zajechała jej drogę. Uderzyła w klakson. - Stronzo - fuknęła, kiedy facet wystawił jej środkowy palec przez okno.
W ciągu następnych kilkudziesięciu minut Rin poznał prawdziwy smak rzymskich ulic. Wiedział już, że Włosi jeździli jak szaleńcy, bo doświadczył różnych dziwactw, włócząc się po mieście z Toshio i samotnie. Rzymscy kierowcy nie zważali na znaki - pionowe czy poziome - i ignorowali sygnalizację świetlną. Każdy z nich był panem własnego losu. Jeżeli przypadkowemu Francesco przyszłaby fantazja zatrzymać się nagle na środku skrzyżowania i pójść do sklepu po kawę, to zrobiłby to. Nikogo zresztą szczególnie by to nie zdziwiło.
Jednakże Rin widział to z perspektywy pieszego, zwykłego przechodnia. Umiał w porę uskoczyć przed pędzącym samochodem, potrafił też przebiec przez jezdnię tak, aby uniknąć wypadku. Tymczasem zamknięty w tym przytulnym choć małym fiaciku, w którym Iskander ledwo się mieścił, a on sam czuł się jak olbrzym, Rin był bezbronny. Mógł polegać tylko na umiejętnościach Grety. Wątpił, żeby posiadała prawo jazdy zbyt długo.
Przeżegnał się dyskretnie, tak żeby tego nie zauważyła.
Odetchnął z ulgą, kiedy opuścili granice Wiecznego Miasta. Zdawało się, że pozostali pasażerowie także się rozluźnili. Zagrożenie co prawda nie minęło, bo Włosi jeździli jak szaleńcy w każdym zakątku Półwyspu Apenińskiego, ale nieco zmalało. Wreszcie przed nimi rozciągały się tylko drogi. Nie było ciasnych uliczek zastawionych samochodami, nie było ruchliwych skrzyżowań i irytujących turystów, którzy tabunami przekraczali ulice.
- I jak, Reiney?
Chłopak podskoczył lekko. Odpłynął, wpatrując się bezmyślnie w okno.
- Co?
Cracchiolo westchnął z irytacją.
- Jak się czujesz? - podsunął. - Podekscytowany?
Rin wzruszył ramionami.
- Jak mam być szczery, to nieszczególnie.
- Oj, to źle, to bardzo źle - stwierdził egzorcysta. - Musisz być chyba chory, jeżeli nie ekscytuje cię możliwość wyrwania się z macek Langloisa.
- Gdy tak to przedstawiasz, to...
- No?
- No cieszę się, tylko że... Śledztwo trwa, jestem podejrzany, a na wyrok w sprawie mojego losu też jeszcze poczekam, więc...
- Mogło być gorzej.
- Na przykład?
- Mogłeś wylądować w Niemczech albo zginąć, albo wylądować w lochu Langloisa jako jego seksualny niewolnik.
- Zginąć jeszcze mogę - zauważył Rin, krzywiąc się szpetnie.
- Na loch Langloisa też nie jest za późno! - parsknął Cracchiolo, zadowolony ze swojego dowcipu.
- Cracchiolo, mógłbyś się powstrzymać od tych niesmacznych żartów? - poprosiła Greta. - To, co pułkownik Langlois robi w swoim wolnym czasie, jest jego prywatną sprawą.
- Ale z ciebie killjoy... - prychnął farbowany blondyn. - Co się stało, 'Eta? Straciłaś swoje słynne poczucie humoru i zamieniłaś się w Iskanudziarza? Czyli zostałem sam? Sam siebie będę zabawiał?
- Jest jeszcze Egin - przypomniał Iskander. - A ja nie jestem nudziarzem - dodał pokrótce.
- Och, proszę! - żachnął się Cracchiolo. - Nie jesteś nudziarzem, panie: 'w weekendowe wieczory czytam książki na tarasie, a gdy złapie mnie ochota, to do teatru bierę swoją lasię'? 'Ander, ty nie wiesz, jak się bawić!
Ammar westchnął.
- To, że preferuję alternatywne rozrywki nie oznacza od razu, iż jestem nudziarzem.
- Właśnie to oznacza. Jestem pewien, że gdybyś się trochę rozluźnił, to być może twoje szare komórki potrafiłyby rozpoznać dobry kawał. Tymczasem co? Ciebie nawet ten cały amerykański stand-up nie bawi! A oglądasz go tak często. Siedzisz w tym swoim fotelu kupionym w salonie meblowym 'Na bogato'...
- Jeżeli zazdrościsz mi gustownego umeblowania, to może powinieneś trochę zaoszczędzić - zasugerował Iskander.
- ... i patrzysz się w ekran tego gargantuicznego telewizora, znakomici komedianci pokazują najwyższą klasę humoru, a ty co? Ty się gapisz. Gapisz i od czasu do czasu uśmiechniesz się do siebie. Powiedz mi, masz ty rozum i godność człowieka? Żeby nie docenić tak wspaniałego show, w który masa ludzi włożyła jeszcze większą masę wysiłku, choćby żałosnym chichotem? Choćby skrzypiącym rechotem?
- Cracchiolo, pozostaw moje nawyki w spokoju.
- I siedzę jak ten głupek obok ciebie, oglądam prawdziwą sztukę na wielkim ekranie, moje stopy śmierdzą, Giulia rozmawia w kuchni ze swoją koleżanką i co? I ja się śmieję! Ja się pokłaaadam ze śmiechu. I co? I Giulia przychodzi nas upomnieć, ale nie, przychodzi upomnieć mnie! Bo ty siedzisz cicho!
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że masz do mnie żal, iż pozwoliłem swojej żonie upomnieć cię za niestosowne zachowanie?
- Nie! Twój kompletny brak humoru i twój kompletny brak kręgosłupa, gdy przychodzi do Giulii, już zaakceptowałem - odparł poirytowany Cracchiolo. - Ale nigdy nie podejrzewałem cię o brak solidarności jąder.
Greta niemal zakrztusiła się powietrzem, a Rin przyglądał się tej wymianie zdań z wybałuszonymi oczami. Z trudem powstrzymywał się od parsknięcia śmiechem. Zdążył już zauważyć, że w tej grupce to Cracchiolo zgrywał rolę wesołka, ale nie spodziewał się, że - w duecie z nim - Iskander będzie brzmiał podobnie komicznie. W dodatku... wydawał się poważny, a to tylko dodawało wszystkiemu wartości humorystycznej.
- Solidarności ją... Czyli sugerujesz, że powinienem był też się roześmiać i podłożyć się Giulii, aby nakrzyczała też na mnie? Cracchiolo, ile ty masz lat...
- Zdecydowanie mniej niż ty, bo jądra musisz mieć równie skamieniałe, co dinozaur, skoro nie wyczuwasz, kiedy twój przyjaciel potrzebuje wsparcia. Nie uważasz, Reiney?
Rin dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że Cracchiolo zwracał się do niego.
- Nie wiem - odpowiedział ostrożnie. - Zazwyczaj zwalałem winę na brata, ale nikt nigdy mi nie wierzył. Może gdy byliśmy dzieciakami... chyba się zmoczył w szkole i... też oblałem sobie spodnie, by dodać mu otuchy?
Jak żywa stanęła mu przed oczami ta scena. To był ich drugi lub trzeci dzień w podstawówce. Yukio niezwykle się stresował, bo mieli tego dnia oddawać rysunki przedstawiające to, co robili podczas wakacji. Odwieczny perfekcjonista obawiał się, że jego umiejętności nie okazały się wystarczające.
Wtedy i teraz Rin uważał to zmartwienie za błahe i niedorzeczne, ale dla Yukio znaczyło bardzo wiele. Młodszy Okumura z tego wszystkiego zapomniał skorzystać z toalety przed lekcją i się posikał. Rin w porę zauważył mokrą plamę na spodniach brata. Chwycił kubek z wodą służącą do czyszczenia pędzli podczas malowania i wylał zawartość na swoje krocze.
Pamiętał, że nauczycielka była bardzo niezadowolona. Wezwała Shiro na rozmowę i okazało się, iż szybko przejrzała ich postęp. Choć cieszyła ją solidarność bliźniaków oraz okazanie przez Rina jakiejkolwiek ludzkiej emocji poza złością, to pragnęła, aby podobne incydenty się nie zdarzały.
Yukio moczył łóżko przez kolejnych kilka miesięcy, a Rin każdego dnia oblewał własną pościel wodą albo sokiem jabłkowym, zależnie od humoru.
- Ty... masz brata? - zdumiała się Greta. - Biologicznego, tak?
- Tak, bliźniaka, młodszego.
Nie powiedzieli im? - pomyślał równie zaskoczony.
- Czy on... - podjął Iskander, ale nie dokończył.
Rin dość szybko zorientował się, dlaczego zareagowali w ten sposób. Skoro nie byli świadomi istnienia Yukio, to zapewne nie wiedzieli też, że nie odziedziczył błękitnego przekleństwa.
- Nie. Yu... Julius... Julius jest normalny - wyjaśnił krótko. - Jest egzorcystą, właściwie najmłodszym w całym Zakonie Prawdziwego Krzyża. Otrzymał licencję w wieku piętnastu lat i ma dwie specjalizacje.
- Niesamowite - przyznała Greta. - Ja sama jestem zaledwie nowicjuszką, a mam już osiemnaście lat. Twój brat musi być niezwykle uzdolniony. Wciąż jest w Japonii, prawda?
- Ja... nie wiem. Gdy ostatnim razem go widziałem... Kiedy ostatnim razem go widziałem?
Zdumiało go, jak bardzo wszystkie te wydarzenia z jego ostatnich chwil w Japonii się zatarły. Jeszcze niedawno bliska przeszłość wydawała się taka wyraźna. Tymczasem teraz z trudem wyodrębniał poszczególne wydarzenia. Pamiętał... pamiętał obóz, leśne szkolenie, specjalne zadanie, demoniczne latarnie... Pamiętał Shurę, która piła piwo i rysowała krąg ochronny. Pamiętał Yukio, który dawał im wskazówki, ale poza tym pozostawał dla niego surowy i nieosiągalny, profesjonalny nauczyciel.
Pamiętał... swoich przyjaciół i Shiemi. Jej nigdy nie mógłby zapomnieć. Nie po tym, co zrobił.
- Rein?
- Tak?
- Wszystko w porządku? - spytał Cracchiolo, wyraźnie zaniepokojony.
- Jasne, dlaczego miałoby nie być w porządku? Myślałem tylko o Juliusie - wyznał. - Przeze mnie spotkało go wiele złych rzeczy, a teraz zapewne znalazł się w niezłych tarapatach z powodu tego, co zrobiłem. Tak właściwie nie mam pojęcia, co się z nim dzieje, ale... Wiem, że to nic dobrego.
Nie musiał mówić nic więcej. Zrozumieli. Wyczuł to.
- Hej, czy w Bolsenie wciąż jest ta dobra naleśnikarnia? - spytał wtem Cracchiolo, zmieniając temat.
Greta bardziej niż chętniej odpowiedziała twierdząco. Przez jakiś czas rozważali, jakie naleśniki wybiorą sobie na obiad, gdy już znajdą się w mieście. Potem rozmowa zeszła na rodzinny grunt. Iskander i Michelangelo wypytywali o zdrowie 'babuni Ermenii' oraz całego klanu Evangelista-Favero-Passerinich.
Rin czuł się dużo bardziej komfortowo, kiedy po prostu przysłuchiwał się ich konwersacjom. Od czasu do czasu był zmuszony dołączać, ale wówczas też nie bawił się najgorzej. Jednakże nie mógł nic poradzić na dziwne, nękające uczucie swędzenia z tyłu głowy. Miał wrażenie, że zapomniał o czymś wyjątkowo istotnym.
I nieważne, jak mocno próbował, to nie potrafił sobie przypomnieć.
~*~
Zatrzymali się w Bolsenie. Od Grety dowiedział się, że znajdowali się właśnie w prowincji Viterbo* w północno-zachodniej części Lacjum. To nieduże, bo liczące zaledwie cztery tysiące mieszkańców, miasteczko mieściło się nad brzegiem jeziora o tej samej nazwie.
W Bolsenie zatankowali, a potem Cracchiolo przypomniał sobie znowu o tamtej cudownej naleśnikarni, która w ciągu kilku ostatnich lat zyskała niesamowitą sławę w okolicy. Wtedy po chwili zastanowienia postanowili odwiedzić lokal przed wizytą u ciotki Grety.
Wyglądało na to, że farbowany egzorcysta musiał już wcześniej odwiedzać miasteczko. Po zażyłości, jaka widocznie łączyła tę trójkę, Rin wnioskował, iż musieli się przyjaźnić dość długo. Trochę trudno mu było sobie wyobrazić, jak mogła rozpocząć się ich relacja. Dwoje dorosłych mężczyzn i nastolatka? W dodatku jeden z nich był żonaty. Może wspomniana podczas rozmowy w samochodzie siostra Michelangelo chodziła z Gretą do szkoły?
Naleśnikarnia mieściła się w placu San Rocco* w pobliżu Centrum Handlowego Effecom* i drogi głównej, nad czym Rin trochę ubolewał.
Wcześniej widział taflę jeziora, gdy wjeżdżali pod górę. Wydawało mu się takie piękne, czyste i odległe, różne od zanieczyszczonego zbiornika wodnego, z którego wyrastało miasteczko akademickie Prawdziwego Krzyża. Chciał je zobaczyć z bliska, stanąć na falochronie i wpatrywać się w horyzont, przejść się po plaży i zamoczyć stopy w wodzie.
Tymczasem utknął w środku spokojnego, pełnego słońca miasteczka. Nie mógł narzekać, bo Bolsena była naprawdę malownicza. Nie dało się znaleźć w niej budynku wyższego niż trzy- lub czteropiętrowy. W istocie najwyższymi obiektami w miasteczku musiały być mury zamku Rocca Monaldeschi lub wieża bazyliki di Santa Cristina*.
Rin z zainteresowaniem śledził wzrokiem budynki, które Greta mianowała określeniem: 'medieval'*, a które on wyobrażał sobie w otoczeniu kobiet w obszernych sukniach i mężczyzn zakutych w ciężkie zbroje. Nieco mniej podobały mu się odrapane konstrukcje mieszkalne, przypominające przerośnięte cegły z oknami rzucone pośrodku starożytnej zabudowy Bolseny. Za ich brak uroku nadrabiała roślinność, której Rinowi nigdy nie było mało. Uwielbiał widok barwnych plantów oraz drzew rzucających cienie przed sklepami lub domami.
Jednakże istniało coś, co niesamowicie przerażało go w Bolsenie.
Cisza.
Ulicami jeździły samochody, ale ten kameralny ruch uliczny nijak miał się do nieustających korków w centrum Rzymu czy ciągłego ruchu pociągów w jego rodzinnym mieście. W dodatku choć wszędzie wokół niego byli ludzie, to produkowali oni zdecydowanie mniej gwaru niż przechodnie na ulicach stolicy Włoch czy też miasteczka akademickiego. Brakowało tabunów turystów lub grupek uczniów spacerujących ulicami. Nigdzie nie widział ciemnoskórych sprzedawców pamiątek ani azjatyckich turystów fotografujących każdy fragment murów zamku.
Śniadzi bruneci i brunetki, ale także jasnowłosi i jasnoskórzy. Włosi. Zewsząd otaczali go rodowici mieszkańcy Półwyspu Apenińskiego. Rozmawiali, śmiali się, robili zakupy, wyprowadzali psy, kłócili się, jedli i pili, ale choćby wszyscy nagle zaczęli krzyczeć, to nie oddaliby choć w połowie hałasu, jaki otaczał go na co dzień.
Taka zmiana była niezwykle trudna do zaakceptowania i wywoływała u chłopaka skrajne emocje, od panicznego strachu, gdy nagle obok niego przejeżdżał tir, do błogiego spokoju, kiedy siadał na krześle w naleśnikarni Crepe Paradiso*.
- Zagubiony, hm? - mruknął Iskander.
Rin zamrugał powiekami.
- Co?
- Wyglądasz na zagubionego. Twój wyraz twarzy - wyjaśnił, ruchem palca obrysowując w powietrzu własną twarz.
Siedzieli we dwóch przy zajętym stoliku przed Crepe Paradiso, podczas gdy Cracchiolo z Gretą zamawiali naleśniki. Szczęśliwym trafem udało im się znaleźć miejsce na zewnątrz pod biało-czerwonym parasolem przeciwsłonecznym. Siedzenie wewnątrz restauracji mogłoby się skończyć dla nich uduszeniem i kelnerka, która czyściła ich obecny stolik po poprzednich klientach, sama im to odradziła.
- Trochę - przyznał Rin. - Nigdy wcześniej nie byłem na wsi.
Iskander uśmiechnął się nieco pobłażliwie.
- Wsi? - powtórzył po chłopaku. - Ty jeszcze nie wiesz, jak wygląda włoska wieś, Egin.
- Zależy też gdzie ta wieś - wtrącił Cracchiolo, siadając pomiędzy Rinem a Iskanderem. - Wiele mnie ominęło? Po poziomie niezręczności w powietrzu wnioskuję, że na pewno nic ciekawego.
Iskander zignorował jego drugi komentarz.
- To prawda. Wsie na południu Włoch i na północy bardzo różnią się od siebie.
- O tak, to jak po pobycie w pięknym, cywilizowanym Rzymie znaleźć się w jakimś Kongo czy innym Mozambiku*... Bez urazy, 'Ander, ale sam wiesz, trzeci świat.
Ciemnoskóry egzorcysta machnął lekceważąco ręką.
- Skąd jesteś? - pozwolił sobie zapytać Rin.
- Urodziłem się w Tunis*.
- To w Tunezji, na północy Afryki - podpowiedział Cracchiolo, a po karcącym spojrzeniu Iskandera dodał jękliwie: - No co? Mógł nie wiedzieć, gdzie to jest, panie 'wiem-wszystko-więc-oczekuję-tego-od-innych'! My nie znamy wszystkich nazw tych ich wysepek i państewek w Azji.
- A ty, Cracchiolo? - wtrącił się Rin z kolejnym pytaniem.
- Co?
- Skąd jesteś?
- Ach, pochodzę z jedynego i niepowtarzalnego... - zrobił dramatyczną pauzę - Turynu*! A to z kolei piękne miasto mieści się na północy naszej ukochanej Italii... Greta urodziła się w Niemczech, podobno w Monachium. Dzieciństwo spędziła tutaj, ale większość życia mieszkała w Rzymie - wyjawił Cracchiolo.
Pokiwał głową ze zrozumieniem.
- No, a co z tobą? Tak pytasz, my ci odpowiadamy, ale sam nic o sobie nie powiesz, hm?
Podrapał się wstydliwie po głowie.
- Podobno urodziłem się w Europie - wymamrotał. - Nie wiem, gdzie konkretnie. Możliwe, że także w Niemczech, bo stamtąd pochodzi moja rodzina i tam mieszkała też moja matka. Prawie całe życie spędziłem w miasteczku Akademii Prawdziwego Krzyża.
Cracchiolo złożył usta w dzióbek.
- Uch, trochę nuda - stwierdził. - My wszyscy tutaj sporo podróżowaliśmy, no, Greta mniej od nas, bo była nieletnia, ale... teraz się zacznie, oj zacznie się! - zawołał radośnie, chichocząc i zacierając ręce. - Nie mogę się doczekać jej inicjacji... Au!
Wyobrażenia Michelangelo o przyszłości Grety zakłóciło przybycie samej zainteresowanej, która uznała za słuszne, by zdzielić farbowanego blondyna plastikową butelką coca-coli.
- Za co to było? - jęknął.
- A, tak na zapas. O czym rozmawiamy?
- O sobie - odparł krótko Iskander. - Rin chciał wiedzieć, skąd jesteśmy, a my zapytaliśmy jego. Cracchiolo zadbał, żebyś nie musiała odpowiadać sama.
- Dzięki, Cracchiolo.
- Ależ nie ma za co, dla ciebie wszystko, kochanie - rzekł, posyłając jej całusa. - To skoro wszyscy znamy swoje oficjalne imiona i nazwiska oraz miejsca pochodzenia... może pogadajmy o sobie? W końcu jesteśmy na siebie skazani na następnych kilka dni, a mam w intencji uczynić ten czas jak najlepszym.
- Jak najlepszym dla ciebie - poprawił go Iskander. - Dręczeniem nas polepszasz swoje, a nie nasze samopoczucie.
- Touché, 'Ander - przyznał Cracchiolo. - Hm. Ja zacznę. Wszyscy mówią do mnie po nazwisku, poza, oczywiście, moją matką, która wybrała mi to okropne imię kojarzące się każdemu albo z wielkimi artystami, albo z Żółwiem Ninja*.
- A wszyscy wiemy, że nasz drogi Cracchiolo nie jest żadnym z tych dwóch - wtrąciła kąśliwie Greta.
- W Turynie odkryłem, że widzę to, czego inni nie widzą - dodał zaraz. - Początkowo wykorzystywałem tę zdolność do kręcenia z kumplami filmików o zjawiskach paranormalnych, które potem wrzucaliśmy na YouTube. Lubię dobre filmy, humor i gry komputerowe... Co jeszcze? - zastanawiał się.
- Mam przerośnięte ego?
- Wiemy, Greto, ale pamiętaj, my akceptujemy cię taką, jaka jesteś. A, wiem. Mam królika, który wabi się Leonardo i mieszkam z matką i siostrą.
- Signora Marina uważa, że jej syn to tragiczny typ starego kawalera i nigdy się nie ożeni - dopowiedziała Greta z przekąsem.
- I obie umiejętnie ranicie moje uczucia - prychnął Cracchiolo. - Poza tym wcale nie jestem stary. Mam tylko dwadzieścia osiem lat.
- Wielu mężczyzn potrafi być w tym wieku już żonatych i dzieciatych - zauważył Iskander.
- Wielu naiwnych mężczyzn - skwitował blondyn. - A może ty, Iskanderku, nasz żonaty ogierku, opowiesz coś o sobie? Twoja historia jest dużo bardziej interesująca od mojej.
Iskander przewrócił oczami, ale powstrzymał się od uwagi.
- Nie mam zbyt wiele do opowiedzenia - odparł, zwracając się do Rina: - Wiesz, skąd pochodzę, zapewne zdążyłeś też wywnioskować, że mam żonę. Nazywa się Giulia i obecnie przebywa u rodziny w Kampanii*, więc, Bogu dzięki, nie musi się martwić moją nieobecnością. Lubię dobrą herbatę i rozmowę, jak wcześniej zauważył Cracchiolo, brak mi poczucia humoru.
- To nie prawda! - wtrąciła melodyjnie Greta.
- Bardzo lubię muzykę jazzową i wspinaczki górskie. W zakonie serafinów uzyskałem już pierwszą, niższą klasę i łaskę Jehoela. W skrócie można powiedzieć, że piastuję dość wysokie i ważne stanowisko.
- Dlatego Baz pozwala Iskanderowi niańczyć Cracchiolo i mnie oraz innych nowicjuszów, kiedy wybierają się w teren - wyjaśniła Greta. - Moja kolej, choć wydaje mi się, że informacje ogólne mogę pominąć, bo ktoś już mnie uprzedził...
Tu znacząco spojrzała na Michelangelo.
- Nie musisz dziękować!
Zignorowała go.
- Niedawno ukończyłam liceum, planuję studiować, ale jeszcze nie jestem pewna, co bym chciała, dlatego postanowiłam zrobić sobie rok przerwy - wyjawiła. - Od dziecka należę do harcerstwa i obecnie dorobiłam się już stopnia drużynowej. Lubię komputery, porządek, kryminały i narciarstwo.
Cracchiolo ziewnął przeciągle, rozkładając się na swoim krześle. Zamrugał i zacmokał ustami, rozglądając się naokoło nieprzytomnym wzrokiem. Gdy jego spojrzenie padło na Gretę, w oczach miał iskierki rozbawienia.
- Och, przepraszam... To już noc? Och, jednak nie! Czyliż minęła tylko chwila? Zdawała się trwać w nieskończoność.
Greta skrzywiła się i potarła nos.
- Wal się, Cracchiolo.
Rin nie mógł powstrzymać uśmiechu. To, jak swobodni i sympatyczni byli wobec niego ci ludzie, wydawało się wręcz nierealne. Po dniach spędzonych w zamknięciu, a następnie prawie tygodniu w towarzystwie przeważnie milczących i traktujących go z chłodną obojętnością zakonników, takie sceny wywoływały u niego wesołość, której by się po sobie nie spodziewał.
Nawet po śmierci Shiro miał Yukio, potem Ukobacha, Kuro i wreszcie pozostałych uczniów ze szkółki dla egzorcystów. Były... momenty, godziny, kiedy czuł się samotny, kiedy czuł się zły na cały świat, ale zawsze znajdował w swoim towarzystwie przynajmniej jednego przyjaznego sobie człowieka. Teraz to się zmieniło.
Niektórzy zakonnicy byli dla niego mili, próbowali z nim rozmawiać jak Giacobbe, ale zdecydowana większość okazywała mu wyłącznie zimną obojętność. Przy tym wszystkim wiedział, że pozostawali czujni, oczekiwali z jego strony niebezpieczeństwa.
Tych troje... traktowało go jak przygodnie napotkanego egzorcystę. Przedstawili się, zamówili mu jedzenie, próbowali wciągnąć w rozmowę.
Wiedział, że to wszystko było tak naprawdę elementem fortelu Bazylego, sposobem na pozbawienie go czujności, na zdobycie jego zaufania, ale... Wcześniej nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo brakowało mu tego zwykłego ludzkiego ciepła. Po śmierci Toshio czuł po prostu gniew, a potem także gorycz i pustkę, to one wypełniały mu czas.
Teraz rozumiał, za czym tak naprawdę tęsknił. I nie chciał już kalkulować każdego swojego posunięcia. Nie przy nich. Pragnął po prostu zaakceptować ciepło i przyjaźń, choćby nawet i fałszywą, którą mu oferowali.
- Ho? Grosik za twoje myśli*, Egin - odezwał się nagle Cracchiolo. - A właśnie, ty jeszcze nic nam o sobie nie powiedziałeś!
- Odpuść, Cracchiolo... - wtrąciła Greta.
W tym momencie z wnętrza lokalu rozbrzmiał gruby, męski głos:
- Due cappuccini, una coca cola e un Earl Grey tè!*
Greta już chciała się poderwać z miejsca, aby odebrać napoje, ale Iskander położył jej dłoń na ramieniu i zakomunikował, że on to zrobi. Po chwili zniknął w głębi niedużej restauracji.
- Ach, więc wciąż nie mają kelnera - skwitował Cracchiolo. - Dziwne, Giorgio zarzekał się ostatnim razem, że kiedy znowu tu zajrzymy, to będzie miał wspaniałą załogę pięknych bolsenek w kusych spódniczkach.
- Najwyraźniej piękne bolsenki cenią swoją godność - stwierdziła. - Przerwaliśmy ci - zauważyła, zwracając się do Rina.
- Nie, nie... - zaprzeczył szybko.
- No tak, właściwie nie daliśmy ci dojść do głosu - poprawiła się skrzętnie. - Droga wolna, opowiadaj.
Rin spuścił wzrok na trójboczne menu z deserami lodowymi, jakby nagle było najciekawszą rzeczą na świecie. Jednakże tylko to mógł zrobić, aby uniknąć przenikliwego spojrzenia czarnych oczu Grety.
- Całe życie, czyli piętnaście lat, mieszkałem w Japonii, w miasteczku akademickim - podjął. - Opiekował się mną pastor tamtejszego zboru ewangelikańskiego, Shiro Fujimoto. Później dopiero dowiedziałem się, że był paladynem Zakonu Prawdziwego Krzyża. Chodziłem do akademii, byłem na pierwszym roku...
- Masz tylko... piętnaście lat? - wykrztusiła Greta.
Cracchiolo niespodziewanie uderzył otwartą dłonią o stół i parsknął okropnym śmiechem, zwracając na siebie uwagę przypadkowych przechodniów i sprzedawców oraz klientów okolicznych sklepów.
- Greto - wydusił z siebie farbowany blondyn, w przerwach, kiedy powstrzymywał się przed kolejnymi napadami rechotu - czy on cię właśnie zrobił pedofilem?
Evangelista wyglądała, jakby była gotowa wydrapać Cracchiolo oczy. Jej śniade policzki pociemniały od rumieńca wstydu. Jednakże w tym momencie zainterweniował pokojowo Iskander, wracając do stolika z tacą z napojami:
- Wyglądasz na starszego, Reinie.
Rin podrapał się po głowie z zakłopotaniem.
- Ech, uznam to za... komple... ment - wydukał. - Ale... czy... Może to zabrzmi nieco... nie na miejscu, albo wbrew jakimś zasadom... Ale czy wy nie powinniście znać tego wszystkiego? Znaczy... wiedzieć o tym wszystkim? Imię, nazwisko, wiek, pochodzenie...
- Personalia - doprecyzował Iskander przyjaznym tonem. - Zauważ, że żadne z nas nie należało do grupy, która pilnowała cię na co dzień. Trzeba przyznać, że nie jesteśmy... najzwyczajniejszymi z serafinów.
- Po prostu rzucamy się w oczy - westchnęła ciężko Greta, pocierając policzki z wyraźną irytacją. - Nastolatka, ciemnoskóry Tunezyjczyk i... Cracchiolo w niemal anonimowym klasztorze? To by nie przeszło.
- Hej! - zaprotestował Michelangelo.
- Należało ci się.
Rin z trudem powstrzymał się od zakrycia ust dłonią.
To egzorcyści - przypominał sobie. - Ale oni nie zabiją mnie za krzywe spojrzenie lub niewłaściwy komentarz - próbował zapewnić się w myślach.
- A, tu się zgodzę - przyznał Iskander. - W każdym razie - kontynuował, stawiając przed każdym jego uprzednio zamówiony napój. - Nie wiemy o tobie zbyt wiele, Reinie. Informacje na twój temat są trzymane w ścisłej tajemnicy, większość serafinów nie wie nawet, jak wyglądasz. Nieliczni znają twoje prawdziwe imię i nazwisko.
- My należymy do tych nielicznych - dodała Greta.
- Nie podano nam też twojego konkretnego wieku - wyjaśnił. - Gdyż nie było to potrzebne...
Greta spojrzała na Iskandera skonsternowana. Cracchiolo zachichotał rozkosznie.
- Dlaczego... - zaczęła dziewczyna, gdy nagle urwała, a w jej oczach pojawił się błysk zrozumienia. - Och, Dio mio, jaka jestem głupia...
- Dobrze, że się przyznajesz!
- Milcz, Cracchiolo! - fuknęła. - No tak, Błękitna Noc z dziewięćdziesiątego piątego... Minęło piętnaście lat.
- Muszę zapisać to w kalendarzu - westchnął ekstatycznie Cracchiolo. - Dzień, w którym inteligencja Grety przegrała z ładną buzią diabełka! Bezcenne!
- Zauważ, Cracchiolo, że z twoją gębą moja inteligencja jeszcze nigdy nie przegrała.
- Och, ale na to jest proste wytłumaczenie! - odparł niezrażony. - Jesteś jeszcze młoda, dopiero dojrzewasz, twe biedne, nastoletnie oczy wciąż nie są gotowe na mój męski urok.
- Gdyby o męski urok chodziło, to język plątałby mi się na widok Iskandera.
Ammar uśmiechnął się lekko, kręcąc głową.
- Dziękuję, Greto.
Greta odwzajemniła uśmiech, nie zwracając uwagi na fukającego Cracchiolo.
Tymczasem Rin miał nadzieję, że nikt nie spostrzegł, iż czubki jego uszu zaróżowiły się, kiedy nowicjuszka nie zaprzeczyła zauroczenia jego 'buzią', jakkolwiek kretyńsko to zabrzmiało. Postanowił skupić się na swojej coca-coli.
Spuszczając wzrok, ze zdziwieniem spostrzegł, że to Cracchiolo zamówił herbatę. Spodziewał się po nim raczej jakiegoś słodkiego napoju, milkshake'a, lemoniady albo nawet kawy, w której więcej było mleka i cukru niż kofeiny. Jednakże niepokonany wesołek z lubością pił mocną, gorzką herbatę.
- Una porzione di crepes al cioccolato! Crepes di spinaci con formaggio feta! Crepes belga con marmellata! E ... Crepes di carne e noci con salsa di zenzero miele!* - wykrzyknął kucharz z wnętrza restauracji.
Tym razem jak jeden mąż podnieśli się Rin i Iskander.
- Ach! - Cracchiolo westchnął teatralnie. - Spójrz, Greto, nasi rycerze na białych rumakach przyniosą dla nas strawę! Czy nie czujesz się z tego powodu uszczęśliwiona? Bo moje nogi z całą pewnością przeżywają w tej chwili niewypowiedziany zaszczyt.
- Zawsze wyglądałeś mi na damę w opresji, Cracchiolo - westchnęła nowicjuszka, również wstając od stołu.
- Damę w opresji? Wypraszam to sobie. Jestem po prostu leniem z dwudziestoletnim stażem i habilitacją w tej dziedzinie.
Skończyło się na tym, że talerz z wypełnionymi truskawkową konfiturą belgijskimi naleśnikami przyniósł Cracchiolo Iskander. Greta i Rin zgodnie odmówili. Oboje uważali, że leniwy blondas powinien sam wystarać się o jedzenie. Iskander widział w podobnym rozwiązaniu zbyt wiele możliwych kłopotów.
Posiłek spędzili na pogawędkach w przerwach pomiędzy kolejnymi kęsami. Mówili, oczywiście, głównie Cracchiolo i Greta, jednocześnie drocząc się i wzajemnie z siebie żartując. Iskander od czasu do czasu wtrącał jakąś uwagę, a Rin głównie odpowiadał na pytania. Miewał problemy z nadążaniem za rozmową, więc skupiał się bardziej na słuchaniu i rozumieniu. Robił to z myślą, że po wystarczającej ilości ćwiczeń, sam będzie mógł rozmawiać bez trudu w języku angielskim.
Oczywiście, o ile przeżyję ten tydzień i najbliższe tygodnie po nim - poprawił się w myślach. - Co trupowi po znajomości języka obcego?
Przymknął oczy, delektując się smakiem orzechowo-mięsnych naleśników w sosie miodowo-imbirowym. Już od dawna nie jadł czegoś równie smacznego. Musiał przyznać, że lokal zdecydowanie zasłużył na swoją nazwę. Dobre jedzenie zawsze skutecznie odpędzało mroczne myśli.
~*~
Rodzina Grety mieszkała w jednej z wielu kamieniczek nad Jeziorem Bolseńskim. Jeżeli dobrze zrozumiał, to właściwie cały budynek należał do trzech spokrewnionych ze sobą familii: Evangelista, Favero i Passerini, choć ich krewnych w Bolsenie i jej okolicach było zdecydowanie więcej.
Wejście do kamieniczki znajdowało się od strony nabrzeża. Popołudniowe słońce oświetlało dwa piętra tego skromnego budynku zbudowanego na planie kwadratu i odbijało się od szyb w jego oknach. Rin, przyglądając się, siedzibie 'klanu' Evangelistów-Favero-Passerinich, miał wrażenie, jakby ten pomalowany na łososiowy kolor dom mrugał do niego. Podchodząc bliżej, odczuwał też coraz większy spokój i zadowolenie, jakby kamieniczka sama w sobie emitowała przyjazne wibracje.
Zdawało mu się, że kolorowe paciorki i dzwoneczki wiszące w jednym z okien nęcą go, szepczą wraz z wiatrem: "Chodź do nas, tu będziesz bezpieczny". On zaś bez oporów oddawał się temu uczuciu. Doszło do tego, że w pośpiechu wyprzedził całą grupę, alarmując przy tym Iskandera. Jednakże Greta powstrzymała go przed interwencją, uśmiechając się ze zrozumieniem.
Rin, niedoinformowany, już z daleka rozpoznał właściwy dom.
Na progu, wyglądając zza zawieszonej zamiast drzwi chusty w kwieciste wzory, czekał na nich mały, blady i, co ciekawe, białowłosy chłopiec. Nie mógł sobie liczyć więcej niż sześć lat. Ubrany był w zwykły, czerwony t-shirt z logiem FC Barcelony i krótkie, czarne spodenki. Nie miał butów ani pantofli, lecz na ramionach nosił zarzuconą pelerynę zawiązaną pod szyją na kokardkę.
- Greta! Michelangelo! Iskander! Rin! - zawołał chłopiec. - Wiedziałem, że nadchodzicie!
Greta przeszła do truchtu i kiedy malec wybiegł na ulicę, momentalnie złapała go w swoje ramiona i okręciła w powietrzu. Oboje roześmiali się wesoło. Dziewczyna następnie odstawiła chłopca na ziemię i stanęła tak, aby osłonić go przed szkodliwymi promieniami słonecznymi.
- Vel, jak dobrze cię widzieć! Co u was słychać?
Vel już otwierał usta, żeby odpowiedzieć, gdy zza 'kotary' wyłoniła się niska, puszysta brunetka. Kobieta mogła być już zdrowo po trzydziestce, ale wyglądała na energiczną i temperamentną. Jej oliwkowa cera lśniła w popołudniowym słońcu, a brązowe oczy miotały błyskawice. Najciekawszy był chyba jednak jej ubiór. Nosiła bowiem długą, wzorzystą spódnicę, której kwiecista krawędź niemal dotykała ziemi i zwyczajny, damski t-shirt z wizerunkiem Kapitana Ameryki.
- Velthurze* Favero, co mówiłam o opuszczaniu domu bez uprzedzenia mnie?
- Ciociu Tanaquil*! - zawołała rozradowana Greta i rozłożyła ramiona, by przywitać się z ciotką.
- Greto - rzuciła ostro kobieta - nie przerywaj mi, kiedy dyscyplinuję mojego krnąbrnego ucznia.
- Oj, ciociu... Po prostu chciał się z nami przywitać - zauważyła. - Poza tym... widziałaś? Wyczuł nas! Kiedy poczułeś, że nadchodzimy, Velku? - spytała z zaciekawieniem.
Rin zauważył, że chłopiec już nie skupiał się na wymianie zdań pomiędzy swoją nauczycielką a Gretą. Jego jasnofioletowe oczy o czerwonych źrenicach* patrzyły tylko na niego. Wyczuł? Cóż to miało znaczyć? Czy cała rodzina Grety miała zaszczepione w genach zdolności spirytystyczne? Czy ten chłopiec jednym spojrzeniem był w stanie ujrzeć w nim całe zło, jakie w czasie swej egzystencji wyrządził jego ojciec?
- Velku?
- Ty jesteś Rin? - spytał Velthur.
Musiało minąć kilka sekund, nim Rin zdobył się na zaprzeczenie.
- Nazywam się Rein Wolfgang Egin, ale... byłeś blisko - powiedział ostrożnie.
Velthur zmarszczył brwi i już gotów był zauważyć, że Rin skłamał, gdy znów odezwała się Tanaquil:
- Velthurze, czy uważasz, że grzecznym jest przetrzymywać gości na zewnątrz?
- Och, nie! - chłopiec zawzięcie potrząsnął głową. - Proszę, wejdźcie wszyscy! Greto, przepraszam...
- Nic się nie stało, Vel - zaśmiała się Greta. - Z tobą mogłabym gawędzić nawet na przedsionku Orkusu*, drogi kuzynku.
Tanaquil wzięła chłopca za rękę i zaprosiła czworo przybyłych do środka. Rin z podekscytowaniem przechodził pod chustą, która z bliska okazała się być wyszywana paciorkami o wszelkich kształtach, kolorach i rozmiarach. Tworzyły one razem obrazy kwiatów, których nazw Rin nigdy nie fatygował się poznawać, więc zachwycał się samym widokiem i precyzją wykonania.
Kiedy indziej nie zwróciłby na to uwagi.
Przekraczając próg poczuł, że zakręciło mu się w głowie. Gdyby nie dłoń Cracchiolo na jego ramieniu, prawdopodobnie natychmiast by upadł. W ciemnym hallu kamienicy niespodziewanie wszystkie świece rozbłysły błękitnym płomieniem.
Rin poczuł, że zasycha mu w gardle.
- Molto divertente, Aranthi* - prychnęła po włosku Tanaquil.
Niespodziewanie w półmroku pojawiła się dziewczęca, piegowata twarz. Co ciekawe, była ona obrócona oczami ku dołowi i ustami ku górze. Jej właścicielka stała wyprostowana na suficie, a jej rude włosy, zaprzeczając prawom grawitacji, spływały wzdłuż ramion.
- Cerco!* - zawołała dziewczyna.
Rin zamrugał powiekami.
Czy przed domem... czy wtedy oni też mówili po włosku? Rin nie mógł sobie wyobrazić, żeby sześcioletni chłopiec wychowany we włoskim miasteczku potrafił mówić płynnie po angielsku.
- Oho, chłopaczek może i wyszedł Orcusowi* spod pachy, ale dość szybko zorientował się w szaradzie - stwierdziła rudowłosa Aranthi, schodząc po ścianie na podłodze.
Niespodziewanie blask świec w korytarzu zgasł, a mroki rozjaśniło światło pochodzące z niewiadomego źródła. Miało w sobie właściwości słonecznego, stało się bowiem jasno jak w dzień, pomimo kotary osłaniającej wejście i braku okien w hallu. Jednakże światło to pozbawione było ciepła.
Tanaquil chwyciła dziewczynę za ucho i sprowadziła ją do parteru.
- Do czego by nie doszło, gdybyś nie postanowiła bawić się w zniekształcanie rzeczywistości, pryszczu Culsy* - skarciła ją gniewnie. - Zdaje się, że miałaś być na górze i się uczyć, hm?
- Tak, ciociu Tano - jęknęła Aranthi, kiedy Tanaquil wreszcie wypuściła jej małżowinę uszną z żelaznego uścisku. - Chciałam tylko przywitać gości, no i Gretę, bo słyszałam, jak Vel i babka Hasti* ich zapowiadają.
Puszysta brunetka jeszcze przez niecałą minutę przygniatała nastolatkę ciężarem swojego spojrzenia, przed którym ta z całej siły próbowała uciec, łypiąc od czasu do czasu karmelowymi oczami na Rina, Iskandera, Cracchiolo i swoją krewniaczkę.
- Już idę - westchnęła w końcu i odwróciwszy się na pięcie, skierowała się ku schodom.
- Dołączysz do nas za kwadrans - poinformowała ją Tanaquil. - Równy kwadrans - uściśliła po chwili, kiedy Aranthi spojrzała na nią rozanielonym wzrokiem. - Ani sekundy dłużej, ani sekundy mniej.
- Możesz liczyć na moją punktualność! - zawołała, po czym... zniknęła.
Tanaquil potrząsnęła głową, cmokając z niezadowoleniem. Następnie machnęła ręką i ściana po ich lewej rozsunęła się z cichym zgrzytem, ale bez osypujących się tynku i cegieł, jakby wejście istniało tam od zawsze. Kobieta bez słowa wkroczyła do pomieszczenia, ciągnąc za sobą Velthura, który raz po raz odwracał się i zerkał niepewnie na Rina.
Pokój ten okazał się być kuchnią, w której podśpiewując sobie, drobna staruszka na wózku inwalidzkim przygotowywała posiłek. Kobieta spoczywała w kącie pomieszczenia, przy dostawionym blacie, na którym siekała warzywa. Równocześnie wyglądała przez przyozdobione sznurami paciorków i dzwonków okno. Towarzyszyła jej bujna dżungla zielonych roślin, które stały dosłownie w każdym kącie kuchni. Rin domyślał się, że część z nich, a może i wszystkie, była ziołami, przyprawami... leczniczymi czy trującymi? Nad tym wolał się nie zastanawiać.
Doniczki zastawiały kredens, który roztaczał wokół siebie zapach antyku i starego drewna. Wisiały także pod sufitem na haczykach i spuszczały się ze stojaków przymocowanych do ścian. Niektóre były opatrzone karteczkami z podpisami w języku nieznanym Rinowi.
Na środku kuchni stał duży, masywny stół, do którego dostawiono siedem krzeseł opatrzonych wyszywanymi poduszeczkami w miejscach siedzeń. Na ciemnym blacie ustawiono stroik z żywych kwiatów. Tuż nad nim wisiała skomplikowana konstrukcja złożona z kolorowych sznurków z wplecionymi w nie koralikami, a także lśniącymi kryształami, suszonymi kwiatami, owocami i... malowanymi kośćmi. Wśród tej mocy ozdób połyskiwało jakieś osobliwe światełko, które z pewnością nie było po prostu blaskiem słońca odbitym przez kryształ.
Prócz stołu i kredensu, każdy róg kuchni wypełniały meble, szafki, stołki, gałganki, sznury, korale i rośliny. U łukowatego wyjścia prowadzącego do innego, ukrytego w mroku pomieszczenia, spoczywał też kolorowy, gałgankowy a w dodatku jeszcze niedokończony dywan, nad którym klęczały dwie młode, ciemnowłose dziewczynki i dorosła kobieta o takimże samym kolorze włosów.
- Catha, Cerca, Metaia... jeszcze nie skończyłyście? - zdziwiła się Tanaquil. - Goście przybyli.
- Słyszałyśmy Vela - przyznała dorosła kobieta, powstając z kolan i otrzepując swoje jeansy z kurzu. - Fasti poleciła nam kontynuować pracę, wiedziała, że nie będziesz o to zła.
Rin, niemal instynktownie, wyczuł, że to właśnie była Catha. Z pewnej odległości mógł zauważyć, że miała niezwykle piękne rysy twarzy, delikatną szczękę, mocno zarysowane kości policzkowe, które podkreślała różem. Ponadto patrzyła na świat spod firanki grubych, czarnych rzęs. Makijaż idealnie podkreślał jej oczy, czarne niczym węgle, ale rozżarzone ciepłem i dobrocią.
- Nie jestem - przytaknęła Tanaquil - ale to niegrzeczne, by pracować przy gościach.
Catha zerknęła na Cercę i Metaię, uwijające się przy gałgankowym dywanie. Dziewczynki ani razu nie podniosły wzroku. Od czasu do czasu tylko jedna trącała drugą.
- Cerco, Metaio, czy możecie kontynuować robótki w salonie?
Dziewczynki podniosły głowy. Rin poczuł, jak na ten widok naleśniki przewracają się w jego żołądku. Każda z bliźniaczek miała po jednym, intensywnie błękitnym oku, jedna prawe a druga lewe. Jednakże w miejscu, w którym powinno być drugie, znajdowała się trupia, gnijąca jama, a w niej ze skrupulatnością znaną tylko swojemu rodzajowi, zadomowiły się i pożywiały padlinożerne stworzonka.
Jednoczesnym, symetrycznym ruchem zdjęły pomarańczowe spinki, które przytrzymywały ich grzywki i naraz dwie kurtyny czarnych włosów zakryły żywe cmentarzyska na ich twarzach. Następnie jedna zabrała niedokończony dywanik, uważając, aby go nie zepsuć, a druga schowała przybory do koszyczka i wzięła go ze sobą. Po chwili zniknęły za czarną kotarą, która wcześniej zdawała się być bezdenną ciemnością sąsiedniego pomieszczenia.
Rin nagle zdał sobie sprawę, że wstrzymywał oddech przez ten cały czas.
- Bardzo urosły, od kiedy je ostatnio widziałam - pogratulowała Greta. - Jak sobie radzą z mówieniem?
Catha uśmiechnęła się promiennie.
- Coraz lepiej - przyznała. - Najwyższy czas. Dziesięć lat to dobry wiek, żeby zacząć. Reflektujecie na herbatkę?
- Oczywiście! - odpowiedzieli wszyscy chórem z wyłączeniem Fasti i Tanaquil.
Zasiadając przy stole w tym dziwnym domu, pośród jeszcze dziwniejszych domowników, Rin miał mieszane uczucia. Najtrafniejszym określeniem na to, co odczuwał, byłby: koktajl emocji. Ekscytacja, którą przeżywał wcześniej, wydała mu się sztuczna, ale z jakiegoś powodu ta wciąż na niego napierała i nie potrafił z nią walczyć. W dołku pojawiła się jednak żółć, gorycz niepokoju. Uzbrojony w tę emocję, stawiał czoło radości i podekscytowaniu. Tylko to pozwalało mu zachować trzeźwy umysł.
Krzesło okazało się wyjątkowo wygodne.
- Jak wam minęła podróż? - spytała Catha, krzątając się przy kuchni.
Ustawiła na blacie kredensu rząd malowanych we wzory i symbole kubków. Następnie zaczęła wyciągać z szafek pudełka rozmaitych kształtów i rozmiarów. Od okrągłych plastikowych pojemniczków, po wypalane wzorzyście drewniane skrzyneczki i szklane flakoniki. Zapachy pochodzące z nich dołączyły do mieszanki przeróżnych woni wypełniających już kuchnię.
- Dość szybko - przyznał Cracchiolo. - Oczywiście, Greta prowadziła...
- Greta może nas teraz częściej odwiedzać! - wtrącił Velthur. - Prawda?
- O tak - przytaknęła dziewczyna. - Staram się też o przydział do prowincji Viterbo, jako że znam teren... Pewnie wezmą to pod uwagę, a wtedy nawet moja praca będzie związana z Bolseną.
- Myślałam, że planowałaś dołączyć do rzymskiego oddziału? - zdziwiła się Tanaquil.
- Też mi się tak wydawało - przytaknął Iskander, spoglądając na Gretę z autentycznym zaskoczeniem.
O dziwo to Cracchiolo milczał. Był usytuowany pomiędzy Velthurem a Rinem. Rozglądał się po twarzach obecnych osób z żywym zainteresowaniem i zdawał się wciąż tryskać humorem tak jak wcześniej, ale w żaden sposób nie skomentował decyzji Grety.
- Dużo trudniej będzie mi o przydział do Rzymu - westchnęła. - Wiem, Iskanderze, że mogę liczyć na wasze rekomendacje i sympatię Baza, ale nie chcę na was zawsze polegać... Znaczy! To nie tak, że nie doceniam waszej pomocy, zawsze byliście mi ogromnym wsparciem, ale... To jest coś, na co chcę sama zapracować.
- Rozumiem, Greto, ale... mogłabyś bez problemu dowieść swojej wartości, pracując w szeregach rzymskich serafinów. Wystarczyłoby kilka miesięcy, a nikt nie miałby wątpliwości, dlaczego zostałaś przydzielona do Rzymu.
- Nie chcę tych kilku miesięcy - odparła szczerze.
Iskander zerknął niepewnie na Michelangelo i podjął znowu:
- Niekoniecznie muszę mieć rację. Serafini z naszego Kręgu wiedzą...
- Cieszymy się, że chcesz być blisko rodziny, Margareto Larthuzo*.
Głos staruszki Fasti był niski i zachrypły, uderzał jak dzwon. Zdawał się ostatecznie urywać wszelką dyskusję, nie pozwalając Iskanderowi na dalsze kwestionowanie decyzji jego przyjaciółki. Staruszka nawet na moment nie oderwała się od swojego zajęcia.
Rin przeniósł swoje spojrzenie na Iskandera, nie chcąc przypadkiem odkryć jakiegoś obrzydliwego defektu ciała Fasti.
- A się sztywna atmosfera zrobiła - ziewnął niespodziewanie Cracchiolo.
- Zostaniecie na kolacji? - zapytała jak gdyby nigdy nic Catha.
- Jedliśmy już do syta.
- Och, a gdzie?
- To niegrzeczne tak przyjeżdżać w gości i jadać na mieście, Greto - zauważyła Tanaquil.
Greta wydęła buńczucznie wargę i zignorowała tę uwagę.
- W Crepe Paradisio - odpowiedziała krótko. - Najlepsze naleśniki na świecie, a my mamy sobie odpuścić?
- Z tym światem, to bym polemizował - wtrącił Cracchiolo. - Ale w całym Lacjum... to na pewno!
- Spieszyło nam się trochę - dodała Evangelista. - Chcemy wieczorem być już w Bagnoregio. Nonna* nie podziękuje nam, jeżeli pojawimy się nagle późno w nocy, a tak zazwyczaj kończą się tu kolacje - skwitowała ze śmiechem.
- O tak, to prawda - przyznała Catha, chichocząc cicho.
Postawiła na kuchence czajnik wypełniony po brzegi wodą.
- Czy coś się poprawiło? - spytał Cracchiolo. - Ostatnio wspominali coś w wiadomościach, że stan skał się pogarsza.
Tanaquil machnęła ręką.
- To się dzieje już od lat - mruknęła. - Nie zdziwię się, jeżeli za kilka lat zaczną organizować zbiórki pieniędzy na naprawę szkód, których naprawić się nie da. Może jeszcze wstęp do królewskiego Bagno* zrobią płatny, hm?
- Zrobią - przytaknęła grobowo Fasti.
- A dużo? - zagadnęła Catha.
- Niedużo.
- Ale jak chce cię tam jeździć częściej niż raz na tydzień, to pewnie dużo - prychnęła Tanaquil.
- Nie bądź skąpiradłem, ciociu Tano - zaśmiała się Greta.
- Czy jeden euro i pięćdziesiąt centów to dużo? - zaciekawił się Velthur.
Cracchiolo zastanowił się przez chwilę.
- Miałbym za to kawałek pizzy w knajpie niedaleko Termini, ale to po znajomości - stwierdził.
- Gdyby odwiedzać je codziennie przez cały tydzień, to uzbierałoby się nieco ponad dziesięć euro, jeżeli dobrze kalkuluję. Ach, plus, oczywiście, koszty paliwa.
Nagle Rin poczuł, że ciarki przebiegają mu po plecach. Odwrócił się i zauważył, iż Velthur znowu na niego patrzy, jakby oczekiwał odpowiedzi.
- Czemu Rin milczy?
- Rein - poprawił go cicho.
- Nie, jesteś Rin, wiem o tym! - pisnął sfrustrowany chłopiec. - Rin Okumura. Wiem o tym dobrze, bo moje wizje nigdy nie kłamią. No... chyba że Aranthi grzebie mi w głowie, ale ciocia Tana nigdy jej na to nie pozwala.
- Velku, zostaw Reina... - poprosiła chłopca Greta.
- Rina!
- Reina - rzekła twardo Tanaquil.
- Rina - odparła na to Fasti, a jej głos zdawał się mieć największe znaczenie w tej dyskusji.
Greta westchnęła głośno.
- Rin...
- Jest tutaj i może mówić za siebie - wtrącił niespodziewanie sam zainteresowany.
- A jest chętny wypić trochę herbatki? - zapytała Catha, zalewając mieszanki w kubkach gorącą wodą. - Najwyższy czas, żeby zacząć mówić, lat piętnaście to wyjątkowo późny początek - zacmokała.
- Nie jestem pewi... en... Herbaty znaczy tak, ale mówić ja... niezbyt...
- Spokojnie, Rinie - przerwała mu Greta. - Mów tak, jakbyś mówił po japońsku - poleciła mu. - Tutaj mógłbyś mówić i po niemiecku, a wszyscy zrozumielibyśmy cię bez problemu.
- Ja... yy... naprawdę?
- Oczywiście - przytaknęła Catha. - W obrębie domu i jego najbliższych okolicach działa czar rzucony lata temu przez Ermenię, babkę Grety. Działa na zasadzie tłumacza, choć wolimy go nazywać 'rozumieniem', bowiem pomaga także w rozumieniu intencji rozmówcy, konkretyzuje jego myśli i wypowiedzi w umyśle odbiorcy. Pomaga uniknąć nieporozumień.
- Chyba że ktoś opiera się czarowi, próbując na przekór wszystkiemu rozmawiać w języku obcym i silić się na poprawność gramatyczną - mruknęła Tanaquil.
- Czar 'rozumienia' połączony z aurą, którą warunkuje sieć znaków i magicznych wiązań, wytwarza atmosferę bezpieczeństwa, a ta skłania rozmówcę-outsidera do rozluźnienia, więc nawet nie zauważa, kiedy porzuca obcą mowę.
Greta spojrzała na Rina przepraszająco.
- Aranthi zakłóciła działanie czaru i aury swoją magią, dlatego mogłeś napotykać te problemy.
Oblizał wargi. Suchość w gardle powróciła.
- Magia? - wykrztusił tylko.
Tanaquil zmarszczyła brwi.
- Jest wolniejszy, niż się tego spodziewałam - stwierdziła. - Jesteś pewna, Greto, że przywiozłaś właściwego? Gdybym miała zgadywać, to ci dwaj pozostali razem wzięci wydają mi się bardziej szatańscy niż on jeden.
- Ci dwaj pozostali? - żachnął się Cracchiolo. - Jestem niezależną, imienną, ochrzczoną i zarejestrowaną jednostką, a przy tym szanowanym egzorcystą i włoskim obywatelem!
- Z przynajmniej trzema z wymienionych określeń można polemizować - stwierdziła Greta. - Tak właściwie, ciociu... Nic nie powiedzieliśmy Rinowi o was, o całej rodzinie.
- A to dlaczego? - zdziwiła się Catha, podchodząc do stołu, otoczona przez parujące kubki, które poczęły zlatywać w dół i osiadać na blacie przed przeznaczonymi osobami.
- To bardzo dużo do wyjaśnienia, Rin może i jest przyzwyczajony do zjawisk tego typu, ale nie chcieliśmy dodatkowo go stresować.
- Nie stresowałby się ani trochę, gdyby nie interwencja Aranthi - wtrąciła zgryźliwie Tanaquil. - Tej dziewczynie brakuje zarówno inteligencji jak i ogłady. Powinnam była już dawno dać sobie z nią spokój.
- Tano, uspokój się - rzekła pojednawczo Catha. - To młoda dziewczyna, dopiero uczy się panowania nad mocami i... temperamentem. Zwyczajnie nie przyszło jej do głowy, że tak to się skończy.
- A powinno - zapierała się Tanaquil. - Powinna była to przemyśleć.
- Och, przestań, a czy my myślałyśmy w jej wieku?
- Nie - zaprzeczyła grobowo Fasti.
Nagle z sufitu dobiegł ich szmer i zgrzyt. Tynk zaczął odrywać się od stropu wraz cegłami. Po chwili w powierzchni widniała dziura na szerokość około metra, przez którą z chichotem wleciało krzesło obrotowe, a na jego poduszce spoczywała ryża Aranthi.
- Kwadrans! Co do sekundy! - zawołała, unosząc palec wskazujący do góry.
Dziura w suficie załatała się sama.
Dziewczyna, nie odpychając się, podjechała na krześle obrotowym do Rina i nachyliła mu się nad uchem.
- Jak tam? Czujesz się już częścią naszego sabatu? - spytała. - Zazwyczaj nie dopuszczamy mężczyzn do uczestnictwa! - zarechotała, odrzucając głowę do tyłu.
Rin, zaskoczony jej zachowaniem, wystraszony już do reszty, odsunął się tak gwałtownie, że krzesło zakołysało się na tylnych nogach i upadło z łoskotem, zabierając go ze sobą. Upadając zahaczył nogą o stół, naruszając kubek i wylał trochę naparu. Kilka gorących kropel spłynęło na jego nagą łydkę. Syknął z bólu.
- Właściwie... - wydusił po chwili, wciąż spoczywając na podłodze, świadom, że spojrzenia wszystkich obecnych w pomieszczeniu wyłączywszy Fasti spoczywają na nim. - Właściwie to nie mam pytań. Rozumiem już wszystko. Magia, tak. Czarownice, tak. Czary, tak. Tak, tak, tak.
Przetarł oczy i przez chwilę miał wrażenie, że odpływa, ale wtedy Aranthi najechała mu fotelem na palec dłoni, którą nieopatrznie położył na podłodze. Poczuł nagle, iż wbrew sobie podniósł się do pionu.
- Zareagowałem lepiej - stwierdził Cracchiolo, kiwając głową.
- Jeżeli przez 'lepiej' rozumiesz próbę nakręcenia prawdziwego Blair Witch Project*... - westchnął męczeńsko Iskander.
~*~
Okazało się, że herbatki w 'Villa di famiglia Evangelista-Favero-Passerini' - jak nazywała ich dom Aranthi - trwają tyle samo co kolacje. Choć planowali krótką wizytę, to nim się obejrzeli, słońce zdążyło skryć się za horyzontem. Nie czuli upływu czasu.
Rin nie wiedział, czy wynikało to z czarów, którymi owa villa była nafaszerowana, czy z czystej przyjemności, jaką przynosiło towarzystwo rodziny Grety. Prawdopodobnie z obu tych czynników.
- Nonna nie będzie zadowolona - mruknęła Greta, zasiadając za kierownicą. - Nienawidzi spóźnień.
- Jestem pewien, że wybaczy, jeżeli jej to wyjaśnisz - pocieszył ją Iskander. - W końcu także zna waszą rodzinę, więc wie, jak trudno jest 'tylko ich odwiedzić' - spostrzegł.
- Jak i to zawiedzie, to po prostu Bastian nas pożre - zaśmiał się Cracchiolo. - Widziałem, jak ostatnio szczerzył ząbki i warczał na twój widok, Greto.
- To był przypadek... - westchnęła, przekręcając kluczyk w stacyjce. - Ach, Rein - zwróciła się do Rina - wybacz, że przed tym wszystkim nie uświadomiłam cię, jaka naprawdę jest moja rodzina... Wydawało mi się, że to mogłoby cię zestresować jeszcze bardziej. No, ale tyle z moich dobrych intencji.
- W porządku - odparł krótko i bez emocji.
Nie było w porządku, ale nie zamierzał jej o tym mówić. Dawno nie przeżył tylu zawałów serca w ciągu kilku godzin. Przypuszczał, że gdyby nie nadnaturalne zdolności do regeneracji, to prawdopodobnie już dawno leżałby martwy pod stołem w kuchni Evangelista-Favero-Passerinich.
Nie był tchórzem, ale także miał swój limit. Zbyt wiele zaskoczeń w krótkim wprowadzało go w stan dziwnego otępienia. Wówczas niespecjalnie przejmował się światem zewnętrznym, a jego umysł wypełniał przyjemny szum, który koił nerwy i skłaniał do snu.
Oparł głowę o okno i przez szybę śledził światła mijanych latarni ulicznych. Przyglądał im się z uwagą, jakby oczekiwał, że naraz któraś zalśni błękitnym płomieniem, a obok niego pojawi się Aranthi. Ta dziewczyna napędziła mu niezłego stracha. Na ten jeden moment sprawiła, że znów bał się siebie samego.
Kiedy później pojawiła się w kuchni, dużo żartowała, opowiadała mu anegdoty na temat swojej rodziny oraz prowincji Viterbo, a także wiedźmich obyczajów. Jednakże żaden z tych przyjaznych gestów nie był w stanie wymazać rany, którą tamta jedna, niewinna psota wyrządziła psychice Rina. Czuł z tego powodu pewien żal, gdyż dostrzegał, że Aranthi próbowała przez to naprawić swój błąd, lecz nie potrafił jej wybaczyć.
- To niedaleko, więc, proszę, nie zasypiaj - odezwała się nagle Greta, patrząc na niego w lusterku.
- Mhm.
- Hej, chłopie, co cię tak zmuliło?
Dopiero po chwili zrozumiał, że Cracchiolo mówił do niego.
- Jestem trochę... zmęczony - przyznał Rin.
- Nadmiar informacji i wrażeń potrafi to zrobić z człowiekiem - zauważył pokrzepiająco Iskander. - Pamiętaj, że jeżeli czegoś nie rozumiesz, to możesz nas po prostu zapytać. Nie musisz się niczym zadręczać.
Jest wiele rzeczy, których nie rozumiem - stwierdził w myślach chłopak. - Nie rozumiem, dlaczego jesteście tak... przyjaźni, dlaczego zapraszacie mnie do swojej rodziny, wystawiacie na widok ludzi, pozwalacie przebywać wśród ludzi... Wielu rzeczy nie rozumiem.
- Myślę, że signora* Catha i signorina* Tanaquil wyjaśniły wszystko raczej zrozumiale - bąknął.
Podczas tej niezwykle długiej herbatki zdążył dowiedzieć się całkiem sporo o rodzinie Grety. Wiedział, że klan czarownic, z którego się wywodziła, zamieszkiwał tereny Viterbo już od czasów etruskich i stosował się do wielu dawnych tradycji i zwyczajów tego ludu. W samej Bolsenie oprócz familii Evangelista-Favero-Passerini było jeszcze kilka innych rodzin wiedźm, które razem tworzyły sabat z Volsinii. Wciąż nie do końca pojmował istotę magii, chociaż tłumaczyło mu ją kolejno pięć różnych czarownic i Velthur.
Kuchnia w domu rodzinnym Grety nie była miejscem ekskluzywnym. Wchodziło do niej i wychodziło z niej mnóstwo ludzi, choć głównie kobiety. Pojawiały się i znikały, we wszelkich kształtach, rozmiarach i kolorach. Większość z nich miała oliwkową cerę i czarne włosy jak Catha i Tanaquil.
Znacznie mniej widział mężczyzn. Oczywiście, wpadali jacyś chłopacy, narzeczeni, partnerzy, mężowie, konkubenci, wujkowie, bracia i kuzyni, ale mógł ich policzyć na palcach obu dłoni. Ponadto większość z nich nie bawiła w kuchni długo, pominąwszy Velthura i dwóch innych kuzynów Grety: Aule i Larce.
- Jesteś tego pewien? Wiesz, jakbyś miał wątpliwości... - Greta wzruszyła ramionami. - Prawdopodobnie nieprędko znajdziesz okazję, by porozmawiać z innymi striksami.
Strix. To było kolejne nowe określenie, które poznał tego wieczoru. Dopiero po ponad godzinie przebywania w kuchni zauważył złotą klatkę ustawioną na parapecie i spoczywającą w niej sowę płomykówkę. Kiedy jednak ją ujrzał, zaczął zauważać obecność piór, wszędzie. I wkrótce to także mu wyjaśniono.
- Prawdopodobnie nie - przyznał.
- Szkoda, że ty, 'Eto, nie umiesz tej czaderskiej sztuczki! - skonstatował Cracchiolo, po czym ziewnął przeciągle. - Może wtedy mógłbym to wreszcie zobaczyć na żywo. Twoje ciotki zawsze odmawiają przemieniania się przy innych, to jakieś tabu, czy co?
- Cracchiolo, striksy z Bolseny przetrwały te wszystkie lata tylko dzięki dyskrecji - zauważyła egzorcystka. - Wyjątkowo głupim posunięciem byłaby przemiana w obecności faceta, który miał kamerę zainstalowaną w okularach przeciwsłonecznych.
- To byłoby tylko na użytek własny! Uwielbiam sowy, są takie urocze - jęknął. - Dlaczego tak mnie ten Jahwe pokarał, że mam na wyciągnięcie ręki tłum kobiet zdolnych przemieniać się w sowy, a żadna nie chce zmienić się na moich oczach.
Striksy, mityczne czarownice, które żywiły się ludzką krwią. Potrafiły także zmieniać swoją postać, co wykorzystywały podczas polowań. Legendy rysowały je jako wyjątkowo okrutne, dzieciożerne potwory posługujące się czarną magią.
Tymczasem rzeczywistość wyglądała zgoła inaczej.
- Może gdybyś zachowywał się jak nieco bardziej zrównoważony człowiek...
Rin nie usłyszał końca tej rozmowy. Głowa zsunęła mu się na ramię, a powieki zamknęły. Zasnął, a jego głowę wypełniły obrazy syren z greckich mitów, półkobiet-półptaków, które swoim śpiewem wabiły żeglarzy w pułapki morskich skał i fal, aby ich potem pożreć. Śnił o rudowłosych striksach stających w strumieniach błękitnych płomieni.
~*~
Greta miała rację. Nie powinien był zasypiać.
Przebudził się w gorszym humorze, niż zasnął i fakt, że został niemal wytargany z samochodu przez Cracchiolo, nie pomagał. Iskander, nie pytając, włożył mu w dłoń walizkę, którą wydobył z bagażnika.
- Pobudka, Rein - powiedział nieco głośniej niż zazwyczaj. - Spałeś niezwykle twardo, nie obudziło cię nawet śpiewanie Cracchiolo.
- Śpiewał? - zdumiał się Rin, przecierając oczy wolną dłonią.
Jak na zawołanie blondyn ożywił się, obrócił na palcach i odrzucając głowę do tyłu, zaintonował:
- Felicità'! E' tenersi per mano, andare lontano! La felicita'! E' il tuo sguardo innocente...* Ugh!
Greta szybko uciszyła go wprawnym szturchnięciem w brzuch.
- Nie podoba ci się mój głos? - jęknął Cracchiolo. - Przecież ładnie śpiewam! Uświetniałem wszystkie apele okolicznościowe, kiedy chodziłem do liceum...
- Cracchiolo - wcięła się - tu nie chodzi o jakość twojego głosu a o jego głośność. Bagnoregio jest małe. O tej godzinie większość ludzi siedzi już w domach i oczekuje spokoju, a nie jakiegoś urbano* wyjącego na ulicach.
- Ale przyznajesz, że ładnie śpiewam, hm?
- To wszystko, co wyniosłeś z mojej odpowiedzi?
- To wszystko, czego chciałem - odparł, wzruszając ramionami.
Rin ledwo dostrzegał wyrazy ich twarzy w ciemności. Bagnoregio było ponoć bardzo starym miasteczkiem, pozostałością po czasach etruskiego panowania w Lacjum, kiedy północna jego część należała jeszcze do krainy zwanej Etrurią*. Miejscowość wyglądała wyjątkowo uroczo na zdjęciach, które mu pokazano. Przywodziło na myśl warowne osady z tych wszystkich gier militarno-strategicznych, jakimi ekscytowali się jego rówieśnicy.
Równie archaiczna zabudowa zapewne nie sprzyjała intensywnemu oświetleniu. Przy parkingu stało co prawda kilka niewysokich, ozdobnych latarni, ale nie dawały wystarczająco światła, by widzieć wyraźnie.
Kiedy ruszyli, Greta prowadziła, a Cracchiolo szedł tuż przy niej, trącał ją ramieniem i zagadywał, próbując zmusić ją do komplementu. Okazało się to dużo trudniejsze, niż Rin by się spodziewał po tej racjonalnej dziewczynie. Cracchiolo śpiewał niezgorzej, miał przyjemną choć nieoryginalną barwę głosu, a co do reszty, to chłopak nie potrafił określić. Nie znał się na muzyce wystarczająco. Dawno zresztą nie słuchał czegoś innego niż hity muzyki anglojęzycznej i włoskiej, które zazwyczaj puszczali w radiu.
- W świetle dnia to miasteczko jest naprawdę urocze - zagaił Iskander. - Kiedy się je ogląda z daleka, wygląda nierealnie, jakby wyrosło z kamienia. Widziałeś zdjęcia, prawda?
- Tak - przyznał Rin - ale to pewnie nie to samo?
- Inne wrażenia - przytaknął. - Jeżeli nie prześpisz jutrzejszego dnia, a gwarantuję, że Ermenia na to nie pozwoli, to zapewne uda ci się wiele zobaczyć.
Rin wzruszył ramionami.
- Pewnie tak. W ogóle to... nie chciałem zasypiać, tak się po prostu stało. Marnie spałem ostatniej nocy i tyle - wyjawił, wzdychając. - Po tym wszystkim...
- Trudno zasnąć, hm?
- Nawet mnie, a zazwyczaj zasypiam szybko i twardo.
- Wyjątkowo nieprzydatny nawyk dla egzorcysty - zauważył Iskander. - Musiałem się go oduczyć, bo przeszkadzał mi w pracy.
- Ty? - zdziwił się Rin. - Prędzej spodziewałbym się tego po Cracchiolo, a nie...
Iskander zaśmiał się nagle.
- Hę?
- Nie, nic... - zapewnił Tunezyjczyk. - Po prostu... to prawda. Większość ludzi spodziewałaby się skłonności śpiocha u Cracchiolo...
- Kapryśnego, hormonalnego nastolatka w ciele dorosłego mężczyzny! - zawtórował sam zainteresowany.
- ... niż u mnie - dokończył Iskander. - Tymczasem, cóż... tak było, ale teraz mam lekki sen. Wynik budzenia się w najmniej spodziewanych momentach, bo wściekły demon próbuje wyrwać mi serce.
- Albo cię zgwałcić! - przypomniał gorąco Cracchiolo, po czym zwrócił się do Rina: - Uwierzysz, że ten wielki gość miał okazję stanąć oko w oko z sukubem*? Trochę bieda, że nie wykorzystał sytuacji, no, ale nie każdy chce umierać podczas stosunku.
- Nie każdy żonaty mężczyzna chce umierać podczas stosunku z inną kobietą, w dodatku połowicznie martwą kobietą - zauważył Ammar.
Droga minęła im atmosferze wzajemnych żartów i niezbyt inteligentnych rozmów. Rin jak zwykle nie odzywał się zbyt dużo, gdyż zdecydowanie wolał się przysłuchiwać. Poza tym miał niewiele do powiedzenia. Nie czuł się już tak niezręcznie w towarzystwie trójki serafinów, ale oni znali się od lat. Wielu przytyków, żartów i anegdot, którymi rzucali podczas rozmów, zwyczajnie nie znał.
Dlatego skupiał się na rozglądaniu, na rozróżnianiu fasad kamienic w ciemności, na podziwianiu uroczych placyków pełnych zieleni, ławek, na szemrzących i pluszczących fontannach, na kolorowych szyldach sklepów i światłach w oknach budynków. Zastanawiał się, co robili ludzie za szybami.
Zdarzało im się od czasu do czasu minąć jakiegoś człowieka. Pod sklepem spożywczym stało trzech mężczyzn i rozprawiało o czymś, gorąco gestykulując i modulując głos. Jakaś kobieta rzuciła przez okno siatkę nastoletniemu chłopakowi. Para turystów z aparatami przechadzała się skwerem, trzymając się za ręce, jakaś grupka staruszków krzątała się pod jednym ze starych kościołów. Z wnętrza domu Bożego na ulicę wypadało ciepłe, pomarańczowe światło, a powietrze wypełniały religijne śpiewy.
Zatrzymali się pod schodami jednej z kamieniczek. Na każdym ze stopni stała doniczka z kwiatami, ale w ciemności Rin nie był w stanie rozróżnić ani kolorów, ani kształtów płatków. Jednakże w powietrzu unosił się intensywny zapach ziół.
- Poczekajcie tutaj - poleciła Greta i szybko wbiegła po schodkach na górę.
Zastukała do drzwi, po czym odsunęła się, by oprzeć się plecami o barierkę. Minęła minuta, potem następna i następna, ale nikt nie otwierał. Greta zapukała po raz drugi, lecz i tym razem nie uzyskała odpowiedzi.
- Virgilio! - zawołała. - Virgilio, apri la porta! Sono io, Greta!*
Uniosła dłoń, by uderzyć w drzwi ponownie, gdy nagle do ich uszu dotarł skrzyp. Nagle ciemną uliczkę oświetlaną wyłącznie blaskiem księżyca wylało się sztuczne światło żarówki. Wydobywało się ono spod schodów.
- Nawet ja nie poruszam się z prędkością światła, Margareto - zauważył po angielsku jakiś męski głos, metalicznie brzmiący tenor, dobiegający spod ziemi. - Czy mogłabyś łaskawie sama się wpuścić, czy jednak mimo wszystko mam, jak nakazuje kultura, przemierzyć dzielącą nas olbrzymią odległość?
Greta mruknęła coś niewyraźnie pod nosem, ale nacisnęła klamkę.
- Och, ależ oczywiście, że muszę się mądrzyć - skomentował Virgilio. - To przywilej ludzi mądrych.
- Ludzi.
- Oczywiście.
Drzwiczki zatrzasnęły się z metalicznym łoskotem, a Greta westchnęła ciężko, kręcąc głową. Następnie zwróciła się do Rina, Cracchiolo i Iskandera, gestem zapraszając ich do środka. Zaraz podążyli za nią. Tunezyjczyk zabrał przy okazji pozostawiony przez nią plecak i wszedł jako ostatni.
Przedpokój okazał się raczej ciasnym pomieszczeniem, w którym panowała intensywna woń lawendy i pasty do butów. Takie połączenie przy dużym ścisku przyprawiało dodatkowo o zawroty głowy, co sprawiało, że jego ciasnota wydawała się jeszcze bardziej przerażająca, toteż szybko pozbyli się butów i przeszli dalej.
Znaleźli się w niedużej kuchni, której większą część zajmował wiekowy kredens i gąszcz zielonych, pachnących roślin. Wśród nich Rin rozróżniał zarówno kwiaty zioła, jak i warzywa. Poza tym pod oknem stała długa donica, z której wystawały drewniane słupki, a po nich pięły się pomidory koktajlowe.
Pomieszczenie oświetlało wątłe, brudne światło pojedynczej lampy osłoniętej kolorowym abażurem. Podłoga pod ich stopami została wykonana z płytek, czarnych i białych, które przypominały szachownicę i zdecydowanie nie pasowały do reszty wystroju.
Chwilę po ich wejściu pojawił się Virgilio. Wychynął nagle zza drzwi pomiędzy lodówką a niedużą komódką, na której leżały sterty papierów i wszelakich drobiazgów. W lepszym świetle okazał się po prostu niedużym, chorobliwie bladym chłopakiem o wściekle kręconych włosach koloru gliny.
- Buona sera - przywitał się. - Signore Ammar, signore Cracchiolo e... Ach, signore straniero*! - gwizdnął, patrząc na Rina. - Me przeczucia mnie nie myliły - dodał zaraz po angielsku. - Czy to...?
Rin poczuł, że to jego chwila i że należało jakoś zareagować, toteż podszedł bliżej, wyciągając dłoń.
- Rein Wolfgang Egin - przedstawił się. - Jestem bardzo... tego... szczęśliwy, zadowolony, że signora Ermenia i ty, signore, pozwalacie mi u siebie pozostać w tych... no, trudnych czasach.
Virgilio przez chwilę to zerkał na jego wyciągniętą dłoń, to na niego. Dopiero po chwili uchwycił ją, uśmiechając się paskudnie. Nim jednak zdążył zacieśnić uścisk, Greta wystąpiła do przodu i odciągnęła Rina za ramię. Chłopak poczuł na skórze dłoni jakieś wypustki, więc odruchowo oderwał ją szybko.
- Och, Greto, jak możesz go odciągać, gdy tak sam się oferuje?
Virgilio zaśmiał się nosowo, wciąż wyciągając dłoń, uniósł ją nieco wyżej pod światło. Rin ze zgrozą zauważył obecność dziwnych wypustek, które po dłuższej chwili okazały się być czymś w rodzaju uzębionych przyssawek.
- Hiru no you ni... - wykrztusił Rin. - J-jak...
- Ach, a już myślałem, że będę miał posiłek z głowy - westchnął Virgilio, kręcąc głową z udawanym żalem.
Wyminął Rina, zarzucając na ramiona flanelową koszulę w czarno-zieloną kratę. Zabrał mały plecaczek, który leżał na jednym z krzeseł i zwrócił się ponownie do nich:
- Wasze pokoje są już przygotowane - dodał po chwili. - Margareto, ty śpisz w swoim pokoju, signori Ammar e Cracchiolo na przeciwko, natomiast signore Egin zamieszkuje piwnicę razem ze mną - wyjaśnił bez emocji.
- Jak to? - zdumiała się Greta. - Mówiłam nonnie, że Rein musi przebywać pod naszym stałym nadzorem i dlatego powinien dzielić pokój z którymś z chłopaków, a nawet ze mną.
- Mogę się zamienić - zaofiarował się Iskander.
Virgilio zacmokał z niezadowoleniem.
- Obawiam się, że to odgórne rozporządzenie Ermenii - rzekł. - Przykro mi, ale muszę was oddzielić od tego urokliwego chłopczyka. Ręczniki, mydło i wszystkie inne środki czystości są w szafce pod umywalką. Używajcie do woli. Wanna i prysznic są wasze. Niewiele się zmieniło, Margareto.
- Wychodzisz? - spytała z niedowierzaniem, gdy minął ją i skierował się ku drzwiom. - Dokąd?
- Ponieważ uniemożliwiłaś mi posilenie się siłami życiowymi signora Egina - zauważył - wciąż jestem głodny, a więc wypadałoby, żebym znalazł sobie jakąś przekąskę. Przyrzekam jednak, że wrócę przed trzecią.
Mówiąc to, znów uśmiechnął się cwaniacko, kładąc dłoń w miejscu serca. Chwilę później zniknął w sieni, a potem opuścił podwoje Evangelistów z trzaskiem drzwi. Zostali sami.
- Virgilio, widzę, jak zwykle czarująco przerażający - stwierdził Cracchiolo.
Jakkolwiek autentyczny strach w głosie Michelangelo zdumiał Rina, to nie mógł się on nie zgodzić.
~*~
PRZYPISY:
*Mantus - w mitologii etruskiej demon, król świata podziemnego, którym władał ze swoją żoną Manią. W sztuce przedstawiany ze skrzydłami, z pochodnią i w koronie na głowie. Rzymianie utożsamiali go z Dis Pater. Tutaj: imię męskie pochodzenia etruskiego.
*Adrianna - żeńska forma imienia 'Adrian', pochodzi od łacińskiego 'Hadrianus' czyli 'pochodzący z Hadrii' (miasto w północnych Włoszech). Od tej nazwy pochodzi też nazwa Morza Adriatyckiego. Obecnie popularne światowo imię używane w wielu językach.
*Hai bisogno di aiuto? - wł. Potrzebujesz pomocy?
*È pesante? Posso portarlo per te - wł. Ciężkie? Mogę pomóc ci nieść.
*Quindi... Dovresti affrettare, la colazione è già iniziata. - wł. Cóż... powinieneś się pospieszyć, śniadanie już się zaczęło.
*Konnichi wa - jap. Dzień dobry.
*Ciambella - tak jak opisuje to Greta: włoskie ciasto jogurtowe i faktycznie przypomina babkę wielkanocną. Czasami piecze się ją też w formie podobnej do doughnutów, można ją jeść z czekoladą, dżemem itp.
*Civita di Bagnoregio - zabytkowe miasteczko w prowincji Viterbo w Lacjum, w całej gminie mieszka ok. 3600 osób. Z włoskiego 'bagno regio' oznacza 'królewską łaźnię'. Zostało założone ok. 2500 lat temu przez Etrusków.
*Bolsena - miejscowość i gmina we Włoszech, w regionie Lacjum, w prowincji Viterbo. Leży nad Lago di Bolsena (Jezioro Bolseńskie), zostało założone przez Etrusków, to jedna z możliwych lokacji ostatniego etruskiego miasta, które opierało się podbojowi Rzymu - Volsinii.
*Lacjum - region administracyjny w centralnych Włoszech, o powierzchni 17 203 km²; 5,2 mln mieszkańców ze stolicą w Rzymie (2,5 mln mieszkańców).
*Chi guida così...! - wł. Kto tak jeździ...!
*Stronzo - wł. Dupek.
*Viterbo - jedna ze 110 prowincji włoskich, znajduje się w Lacjum, jej stolicą jest miasto o takiej samej nazwie.
*San Rocco - św. Roch.
*Centrum Handlowe Effecom - istniejące centrum handlowe w Bolsenie.
*Rocca Monaldeschi lub wieża bazyliki di Santa Cristina - dwa faktyczne zabytki Bolseny.
*Medieval - ang. Średniowieczny.
*Crepe Paradiso - wł. Raj naleśników.
*Różnice pomiędzy północnymi Włochami i Włochami południowymi są naprawdę dobrze widoczne. Nie obrażając mieszkańców żadnego z regionów, trzeba zauważyć, że ten pierwszy jest dużo bardziej rozwinięty od drugiego i różni się nieco obyczajnością.
*Tunis - stolica Tunezji, państwa w północnej części Afryki.
*Turyn - duże miasto w północnych Włoszech, na przedgórzu Alp Zachodnich. Jest stolicą prowincji Piemont.
*Michelangelo - to imię Cracchiolo dzieli z dwoma sławnymi artystami: Michałem Aniołem i Caravaggio, lecz także z bohaterem komiksów i kreskówek Teenage Mutant Ninja Turtles (pl: Nastoletnie Żółwie Ninja).
*Giulia - włoski odpowiednik imienia Julia.
*Kampania - region administracyjny w południowych Włoszech ze stolicą w Neapolu.
*Grosik za twoje myśli - angielskie powiedzenie: "Penny for your thoughts" przełożone dosłownie (tak jak rozumie je Rin), oznacza mniej więcej: "O czym myślisz?".
*Due cappuccini, una coca cola e un Earl Grey tè! - wł. Dwa cappuccino, jedna coca-cola i jedna herbata Earl Grey.
*Una porzione di crepes al cioccolato! Crepes di spinaci con formaggio feta! Crepes belga con marmellata! E ... Crepes di carne e noci con salsa di zenzero miele! - wł. Jedna porcja naleśników z czekoladą! Naleśniki ze szpinakiem i serem fetą! Belgijskie naleśniki z marmoladą! I... Naleśniki mięsno-orzechowe w imbirowo-miodowym sosie.
*Velthur, Tanaquil, Catha, Fasti, Hasti, Aranthi, Larthuza itd. - imiona pochodzenia etruskiego.
*Molto divertente, Aranthi - wł. Bardzo śmieszne, Aranthi.
*Cerco! - wł. Staram się!
*Orcus - w mitologii rzymskiej demon śmierci. Utożsamiany z Tanatosem, Plutonem, Dis Paterem i w mniejszym stopniu, z Hadesem. Imię to dotyczy karzącego aspektu bóstwa, w szczególności karania śmiercią i dręczenia po śmierci grzeszników łamiących dane słowo, kłamców, zdrajców. Jego imieniem określano także świat podziemny.
*Culsa lub Culsu - w mitologii etruskiej, demon świata podziemnego kojarzony z bramami, jej atrybutami były nożyce i pochodnia.
*Cerca i Metaia - etruska wersja imion: Kirke i Medea, imion postaci z mitologii greckiej, dwóch wiedźm, kochanki Odyseusza i kochanki oraz żony Jazona.
*Nonna - wł. Babcia.
*Blair Witch Project - amerykański horror filmowy w konwencji found footage z 1999 roku, wyreżyserowany przez Daniela Myricka i Eduardo Sáncheza, stylizowany na paradokument.
*Villa di famiglia Evangelista-Favero-Passerini - Posiadłość rodziny Evangelista-Favero-Passerini.
*Signora - wł. pani.
*Signorina - wł. panna.
*Strix - łac. sowa. Jest to stworzenie ludożerne z rzymskiego folkloru, które z czasem przybrało postać wiedźmy. Całkiem możliwe, że striksy były pierwowzorami dla słowiańskich strzyg lub na odwrót.
*"Felicita" - klasyk włoskiej piosenki wykonywany przez Al Bano i Rominę Power.
*Urbano - wł. Miastowy.
*Etruria - kraina historyczna płw. Apenińskiego zamieszkiwana przez lud Etrusków.
*Sukub - żeński demon seksu, o wyjątkowo pięknej i pociągającej postaci, który pozyskiwał energię życiową ze stosunków płciowych z ludźmi. Sukuby często zabijały w ten sposób swoje ofiary. Męskim odpowiednikiem sukuba jest inkub.
*Virgilio - wł. Wergiliusz.
*Apri la porta! Sono io, Greta! - wł. Otwórz drzwi! To ja, Greta!
*Signore straniero - wł. Pan obcokrajowiec/obcy.
*Hiru no you ni - jap. Jak pijawka...
~*~
I tak oto dobrnęliśmy do końca tego przydługiego rozdziału. Mam nadzieję, że wam się podobał i liczę na komentarze z waszej strony. Jeżeli coś wydaje się niejasne lub zauważycie jakiś błąd, to piszcie śmiało, czy w komentarzu, czy w wiadomości prywatnej - jak wam wygodniej.
Dodam, że pewne elementy tego rozdziału, które mogły wydać się niejasne, albo zostaną wytłumaczone w przyszłości, albo to zapowiedź jakiegoś większego dramatu. W tej historii niemal wszystko ma znaczenie.
Do zobaczenia... w przyszłości.
~Erebos alias Proktofantasmista.