Ave!
Witam po sporej przerwie. Powracam do was z kolejnym epejsodionem,
dotyczącym losów Rina we Włoszech. Rozdział rozpoczyna się wierszem
mojego autorstwa. Zezwalam na jego dowolny użytek, pod warunkiem
zaznaczenia, że to ja go napisałam.
Rozdział dedykuję mojej dobrej przyjaciółce, Ewie, która nie mogła
się doczekać kontynuacji opowiadania. Jako czytelniczka jest ze mną od
kilku lat, więc... niech się cieszy.
W razie jakichkolwiek pytań: odsyłam do przypisów na spodzie rozdziału.
Miłej lektury i zachęcam do komentowania!
<klik>
~*~
Dziś już nikt nie wierzy wieszczom końca świata,
Bo któż pamięta o doczesności?
We współczesnym proroku widzi się wariata,
Słodkiej Kasandrze* ujmuje się godności.
Żyć chwilą, żyć niefrasobliwie, żyć z rozmachem,
niż z memento mori i vanitas* w pamięci,
wolą ludzie, pod walącym się, dziurawym świata dachem.
I wszyscy egzystują, i wszyscy jednakowo święci,
kłamstwem szafują, obłudą się raczą, lecz nie wierzą w przepowiednie,
bo wobec nauki decydują się być sceptykami,
a któż z nich uwierzy, że argumentowane są brednie?
Że uczeni nie są fałszywymi prorokami?
Dziś już nikt nie wierzy wieszczom końca świata,
choć porzucili laski mędrców i chitony* filozofów,
i każdy trzeźwym wzrokiem ziemię omiata.
Z dwojga złego, ludzie wolą wariata, Nostradamusa*
wysłuchać, niźli w uczonego słowa zawierzyć,
i odpowiedzi na pytania szukać w świetle Regulusa*,
zamiast rozmiar własnej głupoty dokładnie zmierzyć.
Bo któż pamięta o doczesności?
We współczesnym proroku widzi się wariata,
Słodkiej Kasandrze* ujmuje się godności.
Żyć chwilą, żyć niefrasobliwie, żyć z rozmachem,
niż z memento mori i vanitas* w pamięci,
wolą ludzie, pod walącym się, dziurawym świata dachem.
I wszyscy egzystują, i wszyscy jednakowo święci,
kłamstwem szafują, obłudą się raczą, lecz nie wierzą w przepowiednie,
bo wobec nauki decydują się być sceptykami,
a któż z nich uwierzy, że argumentowane są brednie?
Że uczeni nie są fałszywymi prorokami?
Dziś już nikt nie wierzy wieszczom końca świata,
choć porzucili laski mędrców i chitony* filozofów,
i każdy trzeźwym wzrokiem ziemię omiata.
Z dwojga złego, ludzie wolą wariata, Nostradamusa*
wysłuchać, niźli w uczonego słowa zawierzyć,
i odpowiedzi na pytania szukać w świetle Regulusa*,
zamiast rozmiar własnej głupoty dokładnie zmierzyć.
~*~
- Nie wiedzą, kim jesteś. Nie wiedzą tego, co ja... - szeptał złowieszczo Mephisto Pheles, uśmiechając się opętańczo.
Rin był niemal pewien, że tylko on potrafił uśmiechać się równie
niepokojąco. Każde drgnięcie ust starego demona przypominało o
tysiącach lat katastrof: o wojnach, chorobach, suszach, powodziach,
trzęsieniach ziemi i wybuchach wulkanów.
Na styku jego śnieżnobiałych zębów o krawędziach ostrych jak noże
spotykały się wrogie armie. Mordowały się wzajemnie z wielką gorliwością
przy akompaniamencie śmiechu Mephista.
- Zaśmiałem się im w twarz, ostrzegałem, że to nie zadziała -
snuł, obserwując Rina wzrokiem szaleńca. - Jednakże nikt mnie nie
posłuchał. Któż słucha wieszczy katastrof?! Któż pragnie wierzyć w złe
wróżby?
Rin miał ochotę uciec. Skryć się w najmroczniejszym zakamarku
swojej celi, wcisnąć się w szczelinę między zimnymi bryłami cegieł,
budujących ściany więzienia. Pragnął skurczyć się do rozmiarów roztocza,
byle tylko uciec przed Mephisto i jego złowróżbnym szeptem.
- Szaleńcy, Rinie. Szaleńcy zatańczą na grobie tego świata, ponieważ tylko oni znają prawdę.
Roześmiał się.
- Zaprawdę, poganie bywali mądrzejsi od wyznawców Jahwe - rzekł,
oblizując usta. - Poganie! A to oni okazali się na tyle lekkomyślni, że
wypuścili w świat siedemdziesiąt dwa duchy*. Mieli jednak wystarczająco
oleju w głowie, aby mi wierzyć i traktować z należytą czcią...
Twarz Mephisto pękała, załamywała się, jej rysy stawały się coraz
mniej wyraźne, a głos dochodził jakby zza mgły. Jednakże jego brzmienie
nie było ani trochę mniej przerażające.
- Dziś już nikt nie wierzy wieszczom końca świata.
~*~
Chłopak otworzył oczy i zaraz znów je zamknął. Poczuł łzy gromadzące
się pod powiekami. Zmarszczył brwi i przeciągnął się na ślepo, zrzucając
z siebie prześcieradło. Czuł, że było wilgotne od jego własnego potu.
Potarł mokry kark, stękając głośno.
Włochy były zbyt gorące.
Rin uwielbiał lato, mimo że zazwyczaj spędzał je w zatłoczonym,
dusznym mieście. Często narzekał na upały, parujące chodniki, śmierdzący
asfalt oraz irytującą grę cykad, ale kochał tę porę roku. Jednakże
lato, które spotkał w słonecznej Italii, było inne.
W dzień: żar lał się z nieba, lecz ludziom jakimś cudem to nie
przeszkadzało. Gdy w rodzinnym kraju Rina ulice pustoszały, to w Rzymie
zaczynał się największy ruch. Lato było też ulubioną porą turystów,
dlatego populacja tego rejonu świata tymczasowo rosła do rozmiarów masy
krytycznej.
Subtelne powiewy świeżego powietrza przeszywały noce. Jednakże nawet
one nie mogły optymalnie obniżyć temperatury. Ludzie chodzili ulicami
Rzymu w lekkich ubraniach, uśmiechali się do siebie, jedli lody, pili
chłodzone gazowane napoje i korzystali z atrakcji miasta. Zdawało się,
że, poza zmianą w oświetleniu, nie dostrzegali różnicy pomiędzy nocą a
dniem.
Rin złożył niedbale prześcieradło i wetknął je pod poduszkę, którą
uprzednio poprawił. Zerknął na kpiący z niego kraciasty koc ułożony w
kostkę na komodzie, po czym minął mebel, by wyjrzeć przez okno. Uchylił
je na noc, by wypuścić nieco chłodnego powietrza, ale niewiele to
pomogło. Pocił się jak świnia.
~*~
- Tylko tyle? - zdziwił się, gdy ojciec Bazyli przyniósł mu pościel pierwszej nocy w klasztorze.
- Tyle jest ci potrzebne - odparł duchowny. - Noce w Rzymie są gorące, ale jeśli masz wątpliwości...
Mężczyzna wyszedł z celi i gestem poprosił Rina, aby ten poszedł
za nim. Udali się razem na koniec korytarza, a tam ojciec Bazyli za
pomocą drąga sięgnął do klapy w suficie. Opadła z trzaskiem, zwalniając
mechanizm rozkładanych schodów.
Ojciec Bazyli wszedł na górę, a Rin podążył jego śladem. Strych
zrobił na nim wrażenie, musiał to przyznać. Ilość wymieszanych ze sobą
zapachów oraz nowych widoków uderzyła w jego zmysły. Zbutwiałe drewno,
wilgoć, stare książki, naftalina... Nie mógł powstrzymać się przed
kichaniem, kiedy kurz dostał mu się do nozdrzy.
Podobne strychy kojarzył wyłącznie z filmów. Poddasze w rodzinnej
parafii w Japonii było wyremontowane i wysprzątane, a znajdowały się tam
pokoje Rina i Yukio, więc chłopak po raz pierwszy widział coś takiego
na żywo. Z zainteresowaniem lustrował piętrzące się pod sufit stare
meble i regały, uginające się pod ciężarem książek. W centrum
pomieszczenia zauważył olbrzymią szafę, której jedno skrzydło drzwiowe
spoczywało pod ścianą w kącie pomieszczenia.
Ojciec Bazyli udał się w tym kierunku, ku staroświeckiej komodzie z
wiśniowego drewna, na której blacie spoczywała wiekowa miednica.
Mężczyzna pochylił się i chwycił za lśniącą gałkę dolnej szuflady,
szarpiąc mocno do siebie. Wydobył ze środka jakiś kształt, po czym jął
uderzać nim o swoje kolano, wznosząc w powietrze obłoki kurzu.
Bazyli odwrócił się, by następnie rzucić przedmiot Rinowi. Chłopak
w porę się zreflektował się i go złapał. Był to koc. Szorstki i ciężki,
wykonany z jakiegoś nieprzyjemnie pachnącego materiału, ale wydawał się
ciepły.
- Będzie musiał wystarczyć - mruknął duchowny. - Noce mamy ciepłe,
więc raczej nie zmarzniesz. A co do strychu, to możesz tu wchodzić,
kiedy ci się podoba. Każdy mieszkaniec klasztoru ma do niego dostęp.
Muszę cię jednak prosić, byś nie robił nic głupiego. Wiesz, co tutaj i w
twojej pozycji definiujemy jako głupie?
- Ucieczkę, dotykanie cudzej własności, rozmawianie z
nieznajomymi, odzywanie się bez pozwolenia, pyskówa, sprzeciw rozkazom,
ucieczkę - wyrecytował z pamięci.
Ojciec Bazyli poklepał go po ramieniu.
- Szybko się uczysz, chłopcze.
~*~
Otworzył okno na oścież, zaglądając przez kraty na ścianę innego
budynku i wąską, ocienioną uliczkę oddzielającą od niego klasztor
serafinów. Pomyślał, że to całkiem zabawne, ile zakonna cela ma
wspólnego z faktycznym pomieszczeniem więziennym.
Przez chwilę stał tak i oddychał głęboko, starając się znaleźć w
sobie siłę na przeżycie kolejnego dnia w Watykanie. To mógł być ostatni
tydzień jego życia, więc postanowił nie marnować czasu i nie pakować się
w zbędne kłopoty. Jednak nie wiedział jeszcze, czy w ogóle otrzyma
pozwolenie na opuszczenie klasztoru.
Wziął z komody ręcznik i świeże ubrania oraz bieliznę, po czym
wyszedł z celi. Skierował się do starej, lecz utrzymanej w nienagannym
stanie, łazienki. Przywitał się z braćmi zakonnymi, czekającymi w
kolejce.
- Buongiorno, fratelli.*
- Buongiorno! - odparł jeden z nich, Giacobbe*, jeżeli Rin dobrze zapamiętał.
- Sia lodato Gesù Cristo* - rzekł chłodno drugi, który chyba nazywał się Giovanni*.
Wymowa włoskich imion przychodziła Rinowi z trudem. Były zupełnie
niepodobne do tych, do których przywykł. W jego rodzinnym kraju
wszystkie nazwy zapisywano znakami i każdy z nich znaków mógł kilka
różnych znaczeń - lub nie mieć żadnego. We Włoszech imiona często
utożsamiano ze sławnymi osobami - świętymi - lub nadawano im konkretne
właściwości: przypisywane cechy osobowości, związane z nim ciała
niebieskie, żywioły lub zwierzęta. Składały się z ciągów łacińskich
liter, z którymi chłopak wciąż miał problemy.
- Come è andata la tua nottata?*
Rin potrzebował chwili, by przetłumaczyć w głowie słowa zakonnika.
Włoski może i brzmiał miło dla ucha, ale chłopak miał problemy z
rozróżnianiem poszczególnych słów. Zwłaszcza gdy ktoś mówił tak
szybko... W takich chwilach tęsknił za ostrym i kanciastym angielskim.
- B-bene? - odparł niepewnie. - Ho dormito bene.*
Giacobbe uśmiechnął się do niego i powiedział coś do Giovanniego, ale
tak szybko, że Rin nie zrozumiał niczego poza: 'ragazzo' - 'chłopak'.
- Spero tu stia bene - rzekł zakonnik nieco wyraźniej, zwracając się
do Okumury. - Langlois e Basilio sono stati un po 'dura. Credo che non è
stato un grande affare, lasciando tutto e...*
Rin kiwał głową jak opętany. Miał przeczucie, że robi z siebie
idiotę. Nie, on wiedział, że robi z siebie idiotę. Co mógł poradzić?
Zakonnik używał słów, które wykraczały poza skromny zasób książeczki:
"Rozmówki japońsko-włoskie". Rin był także dumnym posiadaczem:
"Włoskiego w tydzień", ale nie udało mu się jeszcze przejść przez
pierwszą lekcję.
Giovanni syknął coś do Giacobbe'a, na co ten tylko się uśmiechnął i powiedział jeszcze:
- Sei una brava persona, Rin.*
Okumura zaczerwienił się lekko, gdy dotarło do niego znaczenie słów
zakonnika. Podziękował cicho, ale nie odezwał się już więcej. Giacobbe
okazał się bardzo gadatliwą osobą, więc gdy zrozumiał, że Rin pojmuje
ledwie co trzecie słowo, postanowił przenieść swoją uwagę na
Giovanniego.
Dźwięczne włoskie słowa wypełniły uszy milczącego chłopaka. Starał
się skupić i zrozumieć jak najwięcej. Nie mógł pozwolić, by słowa
prześlizgały się po małżowinach jego uszu jako bezkształtne i
bezsensowne fale dźwięków. Już niedługo miał zostać przeniesiony w
zupełnie inne miejsce, ale to nie znaczyło, że chciał porzucić włoski.
Nareszcie mam jakieś osiągalne ambicje - pomyślał, gdy Giovanni zniknął za drzwiami łazienki. - Uniknąć wyroku śmierci, ukończyć szkołę, nauczyć się włoskiego... A potem pokonać Szatana.
~*~
Gdy dotarł na śniadanie, stół był już nakryty, lecz krzesła i ławy
stały puste. Z jednym drobnym wyjątkiem. Pod zakratowanym oknem, z
którego na obrus padał złoty blask letniego, włoskiego słońca, siedział
mężczyzna.
Stanąwszy w progu jadalni, Rin mógł przyjrzeć mu się lepiej.
Nigdy nie radził sobie najlepiej z ocenianiem wieku po wyglądzie, ale
facet wyglądał na mniej więcej czterdziestolatka. Był typem człowieka,
na którego widok nasuwało się określenie: "od linijki". Miał ciemne,
równo przycięte włosy z przedziałkiem po lewej stronie oraz wygolone
boki. Nosił też niewielkie wąsy i małą, spiczastą bródkę.
Siedział wyprostowany, opierając się plecami o pobielaną ścianę za
sobą. Był barczysty, choć cechę tę połowicznie maskowała dopasowana,
brązowa marynarka z tweedu oraz jasnoniebieska koszula z postawionym
kołnierzykiem.
- Czy ojciec cię nie nauczył, że to niegrzecznie tak się gapić? - spytał mężczyzna, popijając kawę ze spokojem stoika.
Rin drgnął na dźwięk angielszczyzny nieznajomego. Brzmiała zupełnie
inaczej od angielskiego, którym posługiwali się ojciec Bazyli i pan
Langlois. Była bardziej płynna, delikatna, chociaż nieznajomy akcentował
słowa w bardzo dziwny sposób. Końcówki wyrazów gubiły się w jego
ustach, podczas gdy ich środki i początki uzbrajały się w żyletki i
czekany.
- Och, przepraszam - wykrztusił w końcu Rin. - Ja... po prostu... Ych... Um...
- Kot porwał twój język?*
Chłopak zamrugał powiekami. Jaki znowu kot? - zdumiał się w
myślach. Nieznajomy znów wziął łyk gorącego napoju, przymykając oczy.
Wyglądał jak oaza spokoju, lecz zarazem zupełnie nie pasował do wystroju
wnętrza. Ze swoją dziwnie wymuskaną elegancją zwyczajnie odstawał od
swojskiej jadalni.
Zdecydowanie bardziej pasował do dżentelmeńskiego salonu, jaki Rin
widział w jakimś filmie. Niestety nie potrafił przypomnieć sobie tytułu.
Pamiętał jedynie, że historia dotyczyła podróży dookoła świata*.
- Ych... co?
- Mówi się: "proszę", czy tego też ojciec cię nie nauczył? - odparował chłodno tajemniczy mężczyzna.
Rin poczuł, że wewnętrznie się gotuje.
- Mój ojciec nie żyje - warknął zirytowany.
Mężczyzna uniósł brwi i prychnął.
- Najwyraźniej przed swoją śmiercią nie zdążył nauczyć cię
podstawowych zasad uprzejmości - stwierdził. - A ludzie mówią, że
Japończycy to najkulturalniejszy naród świata. Wobec tego albo kłamią,
albo twój ojciec musiał być nieudacznikiem.
Młody Okumura zacisnął dłonie w pięści, starając się nie zaatakować
tego człowieka. Musiał zmobilizować wszystkie swoje wewnętrzne siły,
łącznie z niemal nieistniejącą cierpliwością, by uspokoić gniew. Nie
mógł narazić się już drugiego dnia po swoim 'wybryku'. Musiał wytrzymać
do przyjazdu tego cholernego Inkwizytora i jego decyzji.
- Mój ojciec - wycedził przez zaciśnięte zęby - nie był
nieudacznikiem. Był jednym z najwspanialszych ludzi na Ziemi, a zmarł
tylko dlatego, że miał wyrodnego syna.
Gdy spojrzał znów na mężczyznę, napotkał jego wzrok. Przez chwilę
tkwili w bezruchu i mierzyli się wzajemnie. Błękitne oczy żarzące się
powstrzymywanym gniewem przeciwko spokojnym, kalkulującym brązom.
- Hmm - mruknął nieznajomy. - Przynajmniej ten syn potrafi dostrzec
swoje błędy. Może twój ojciec nie był takim nieudacznikiem, skoro udało
mu się wbić ci do głowy, że o zmarłych lepiej mówić dobrze albo wcale.
Rin zdębiał. Spokój, z jakim ten człowiek potrafił mu odpowiadać, a
przy tym zachować pokerową twarz... Podobni ludzie go konsternowali. Rin
źle radził sobie z odczytywaniem i interpretacją ludzkich emocji, a
osobnicy tacy jak ten niespodziewany gość byli dla niego niczym chodzące
enigmy.
- Kim pan jest?
Mężczyzna upił kawy ze swojej filiżanki i otarł wąsy haftowaną
serwetką. Rin dopiero teraz dostrzegł, że gość nosi białe rękawiczki.
- Ego sum qui sum* - odrzekł gładko.
- Proszę? - zdziwił się Rin.
- Szybko się uczysz, chłopcze - spostrzegł mężczyzna, odstawiając pustą filiżankę na stół.
Wstał ze swojego miejsca i wziął rogalika cornetto* z
talerzyka. Podszedł do Rina, lecz przystanął pod ścianą, przy stojaku na
płaszcze, po czym zdjął z niego kij, który przy bliższej obserwacji
okazał się laską - zakończoną czarną głową orła z rubinowymi oczami.
- Być może jeszcze będą z ciebie ludzie - rzekł niejasno, po czym wyminął chłopaka w drzwiach, rzucając jeszcze na odchodne: - Ora et labora*, jak mawiali moi przodkowie.
Gdy Rin odwrócił się, by zapytać, co to znaczy, mężczyzny już nie
było. Rozpłynął się w powietrzu, jakby tak naprawdę nigdy nie istniał.
Chłopak zamrugał, po czym potarł oczy pięściami. Może wciąż spał, a
to była po prostu senna mara? Może podświadomość starała się do niego
przemówić? Cóż, jeżeli faktycznie tak było, to słabo wykonywała swoją
robotę.
Podszedł do stołu. Pusta filiżanka i talerz z okruszkami tkwiły na
swoim miejscu. Było to jedyne puste nakrycie spośród wszystkich. Rin
pochylił się, by dotknąć ławy. Wyczuł pod palcami ulatniające się ciepło
ludzkiego ciała. Ktoś jeszcze niedawno tu siedział.
- Poltergeist*? - zastanowił się na głos, rozglądając się po jadalni.
Niemożliwe. Żaden poltergeist nie mógł być na tyle realistyczny. W
dodatku nie był pazerny. Wystarczyła mu jedna porcja śniadaniowa.
Prawdziwy poltergeist zapewne zerwałby obrus z resztą nakryć.
Westchnął.
Właśnie nawiedził go jakiś dziwny Anglik, a jego największym
zmartwieniem było jedzenie. Tymczasem nie miał pojęcia, gdzie podziali
się wszyscy serafini oraz Marta...
- Ittee*! - krzyknął, gdy poczuł ból w pośladkach.
Podskoczył, kiedy uderzenie się powtórzyło i prawie wpadł na stół.
Gdy odwrócił głowę, dostrzegł wściekłą Martę z miotłą w rękach. Nim
zdążył cokolwiek powiedzieć, zamachnęła się i uderzyła go szczotką w
głowę.
- Marta! Smettila!* - pisnął niczym mała dziewczynka.
- È stupido piccolo ghiottone! Hai mangiato senza di noi!*
Tyrada Marty pewnie przeobraziłaby się w groteskowe pobicie z
udziałem miotły, ponieważ Rin nie miał najmniejszego zamiaru się bronić,
gdyby nie wkroczył ojciec Bazyli. Wyrwał szczotkę z rąk lokatorki
klasztoru i cisnął ją na stojak.
- Cosa sta succedendo qui?!* - zawołał.
- Ona mnie atakować! - krzyknął Rin łamanym angielskim. - Ja nic nie... A ona z miotłą i bije, a ja nic nie rozumiałem!
Ojciec Bazyli westchnął ciężko i uczynił znak krzyża. Pozostali
zakonnicy, których obecność Rin dopiero sobie uświadomił, poszli jego
śladem. Skruszona Marta popatrzyła ze smutkiem na miotłę, a potem na
młodego Okumurę. Również się przeżegnała i zaczęła modlić razem z
duchownymi.
Rin już nic nie rozumiał.
- Co do licha...? - mruknął pod nosem.
Po modlitwie zasiedli do stołu. Ojciec Bazyli zajął miejsce, które
wcześniej piastował tajemniczy mężczyzna, po czym poprosił o coś
zakonnika siedzącego na drugim końcu stołu. Chyba nazywał się
Alessander*. Bazyli gestem nakazał Rinowi usiąść po swojej lewicy, co
chłopak natychmiast uczynił.
Alessander obszedł stół z dzbankiem, nalewając każdemu po filiżance
parującej kawy. Zaraz w obieg poszły cukiernica oraz naczynia z mlekiem i
śmietanką. Rin pozwolił sobie na hojną porcję cukru. Mieszając kawę ze
śmietanką, delektował się przyjemnym zapachem.
W Japonii kawa nigdy tak nie pachniała.
Nie przebywał we Włoszech specjalnie długo, ale zorientował się, że
kultura picia i jedzenia była tu zdecydowanie inna od japońskiej. Włosi
nie tylko jedli inaczej - o innych porach, w innych ilościach, ale
spożywali więcej alkoholu i kawy. Dla Japończyka kawa była motorem
napędowym, we Włoszech - daniem honorowym.
Rin przyjął od siedzącego po lewej Giovanniego szklankę z wodą. Wypił
ją powoli, by przeczyścić i rozbudzić swoje ospałe kubki smakowe.
Obserwował przy tym pozostałych serafinów, którzy robili podobnie,
gawędząc przy tym ze sobą. Jedni mówili coś o pogodzie, inni
konwersowali o codziennych sprawach, opowiadali sobie o wydarzeniach
ostatnich dni i tym, co dotyczyło znajomych ludzi... Przynajmniej tak
przypuszczał.
Tematy porannych rozmów wydawały się uniwersalne na całym świecie.
Mogły pojawiać się różnice, ale to wszystko wina klimatu, strefy
czasowej, sytuacji polityczno-gospodarczej i wielu innych czynników, o
których Rin nie chciał pamiętać.
Pierwszy łyk kawy był jak natarcie spartańskiej armii.
Rin prawie wypluł zawartość swoich ust. Powstrzymało go wyłącznie
baczne spojrzenie ojca Bazylego, który obserwował go znad filiżanki.
Chłopak zastanawiał się, czy duchowny naprawdę czerpał przyjemność z
picia tego obrzydliwie słodkiego espresso*.
Zdawało się, jakby hoplici* pod wodzą Leonidasa infiltrowali jego
usta, kłując włóczniami zęby i dziąsła, po czym szarżą rzucali się ku
gardłu. Dopiero tam utworzyli falangę*, domagając się powrotu na światło
dzienne.
Gdy pierwszy raz napił się włoskiej kawy, zwymiotował.
Był to dla niego szok, bo nie spodziewał się, że coś może być aż TAK
słodkie. Uważał się za miłośnika słodyczy, ale po jednym łyku włoskiego
espresso - zaczął kwestionować swoje upodobania.
Zagryzał kawę rogalikiem cornetto, gdy ojciec Bazyli się odezwał:
- Widzę, że wciąż masz apetyt.
Rin spojrzał na zakonnika spod uniesionych brwi.
- No tak. Jeszcze dzisiaj nic nie jadłem - zauważył zdziwiony.
- Czyżby? - spytał Bazyli. - Cóż, jeżeli wyłącznie kulturalnie
spożyte posiłki uważasz za faktyczne posiłki, to owszem... Nic jeszcze
dzisiaj nie jadłeś - stwierdził, pukając paznokciem w talerzyk po
rogaliku, który zabrał nieznajomy.
- Pan mnie chyba nie rozumie - jęknął Rin, siorbiąc kawę.
Odsunął filiżankę od ust, czując jak gorąca ciecz szczypie go w wargi
i dziąsła. Nie powinien pić tak szybko. Był przyzwyczajony do gorących
zup, lecz ani miso, ani ramen nie przyprawiały o próchnicę jednym
łykiem.
- To nie ja zjadłem tego rogalika - wyznał. - Mogę nawet przysiąść na
życie swojego brata, a to jedyne życie, na którym mi zależy poza moim
własnym.
Ojciec Bazyli otaksował Rina przenikliwym spojrzeniem. Chłopak był
już do nich przyzwyczajony. Od kiedy opuścił Japonię, niemal każdy
zdawał się go oceniać. Patrzył i ustawiał skalę stopni, po czym z
satysfakcją patrzył, jak syn Szatana stopniowo traci punkty. Nienawidził
tego. Nienawidził testów, sprawdzianów, psychologicznych gierek,
udawania...
Był prostolinijnym chłopakiem. Lubił gotować i jeść, to co ugotował.
Uwielbiał słuchać dobrej muzyki, wygrzewać się w słońcu i czytać
komiksy. Przed śmiercią Shiro jego skromne ambicje nie zakładały
zostawania Paladynem, podróży po Europie, czy pokonywania starożytnego
zła... Chciał tylko ukończyć szkołę, a gdy to już zrobił: znaleźć pracę,
którą polubi i odpłacić się ojcu za pieniądze i wysiłek włożone w jego,
Rina, wychowanie.
- W takim razie kto go zjadł? Duch mojej ciotki Klotyldy? - prychnął zakonnik.
- Jakiś facet, ale nie przedstawił się - odparł pewnie Rin. - Ciemne
włosy, broda, dobrze ubrany. Mówił po angielsku z dziwnym akcentem,
lepiej niż ja, czy pan i gadał coś o uprzejmości. Obrażał mojego ojca.
Ojciec Bazyli nie odpowiedział mu od razu. W milczeniu popijał kawę, przyglądając się czemuś za plecami Rina.
Chłopak mógł tylko westchnąć.
Nie radził sobie z odczytywaniem ludzkich emocji. Nie rozumiał mimiki
ani mowy ciała. Nie dostrzegał tajnych sygnałów, po których co
bystrzejsi potrafili rozpoznać prawdę lub kłamstwo. Nigdy nie
interesował się socjologią i nie badał ludzkich zachowań poprzez
niepokojące obserwacje. Ludzie wokół w ogóle rzadko go interesowali.
Lubił patrzeć, gdy się uśmiechali i cieszył się, gdy smakowało im
jedzenie, które ugotował, ale nie zależało mu na oglądaniu ich skrajnych
relacji. Nie był przecież jakąś dziwną postacią z mangi.
- Będę musiał zawiadomić pana Langloisa, że Inkwizytor Ramsey już przybył.
~*~
Jadalnię opuścił jak w transie. Sens słów ojca Bazylego docierał do
niego powoli, odbierając wszelkie siły witalne. Rin miał wrażenie, jakby
cały ciężar jego ciała skupił się w jednym miejscu, w okolicach kości
ogonowej i niczym kotwica ściągał go w dół, ku mrocznej, ziejącej
chłodem otchłani.
Gratulacje, Okumura - rzekł do siebie w myślach - właśnie
przesrałeś sobie życie. Możesz zacząć się żegnać ze światem. Teraz nie
ma już szans, żebyś wyszedł z tego w jednym kawałku.
Namacał klamkę swojej celi i nacisnął, ciągnąc drzwi ku sobie.
Odwrócił się, by wejść i zastygł w bezruchu. Szklistym, od
powstrzymywanych łez irytacji, wzrokiem ogarnął pomieszczenie identyczne
jak jego własny pokój, które wcale nie było jego pokojem. Przede
wszystkim znajdowało się tam wiele nienależących do chłopaka drobiazgów:
gitara, stosy książek i sterty papierów, szklana kula oraz wiszący na
gwoździu płaszcz egzorcysty.
Należy też chyba wspomnieć o tym, że w celi Rina nie było dodatku w postaci dwójki obściskujących się mężczyzn.
Gdy tryby w jego mózgu wreszcie uruchomiły mechanizm postępowania
awaryjnego, chłopak zatrzasnął drzwi do pokoiku jeszcze szybciej, niż je
otworzył. Odskoczył od klamki i puścił się pędem przez korytarz, aby
następnie zatrzasnąć się w łazience.
Czy to byli Giacobbe i Giovanni?! - pytał się w myślach.
To wymagało zastanowienia. Włosi, w oczach Rina, wyglądali niemal tak
samo ze swoimi ciemnymi włosami i oczami oraz oliwkową cerą. Serafini
byli do siebie szczególnie podobni. Nosili takie same habity i mieli
włosy ścięte w żołnierskiej manierze. Każdy był raczej wysoki, postawny,
o szerokich barkach i klatkach piersiowych.
Rin włożył głowę pod kran i odkręcił kurek. Zimna woda oblała jego
ciemny włosy oraz spoconą szyję, wywołując gęsią skórkę na całym ciele.
Nieważne, co to za jedni - powiedział sobie. - To wciąż obrzydliwe.*
Widywał już gejów w Japonii. Zauważał niewielu, ale wiedział o ich
istnieniu. Nie miał też nic przeciwko temu, aby wiedli normalne życie.
Uważał, że należy im się to jak wszystkim. Jednakże nie zamierzał robić
nic, by im w tym pomóc. Nie był przecież cholernym aktywistą praw
mniejszości.
Potrząsnął głową, rozchlapując wszędzie zimną wodę i sięgnął po
ręczniczek do wycierania rąk, który wisiał obok umywalki. Otarł sobie
głowę, a jego włosy nastroszyły się jeszcze bardziej niż zwykle.
Teraz chyba rozumiał ich lepiej. Wiedział już przecież, jak to jest,
gdy ludzie traktują inność jak chorobę, gdy uważają, że nie masz prawa
do życia. Homoseksualiści tacy się urodzili i nie mogli tego zmienić.
Rin urodził się demonem i nie mógł tego zmienić.
Oni przynajmniej nie stanowią zagrożenia dla ludzkości - stwierdził. - Tacy
liżący się w zakonnej celi Giacobbe i Giovanni przecież nie krzywdzą
nikogo. Ja, swoim płomieniem, mógłbym obrócić ten budynek i ich oboje w
popiół.
Wyszedł z łazienki, gdy upewnił się, że korytarz był pusty. Odetchnął
z ulgą i pospiesznie, lecz cicho, udał się do swojej celi. Znalazłszy
się tam, natychmiast padł na łóżko. Jęknął z bólu, gdy przypomniał sobie
o twardości cienkiego materaca.
Tylko... co w pokoju zakonnika robił płaszcz egzorcysty? - spytał się w duchu. - Ach,
nieważne. Pewnie są jak Shiro i inni bracia. Podlegają Prawdziwemu
Krzyżowi i robią, co do nich należy, jednocześnie wypełniając powołanie.
Chyba?
Spędził w swojej celi kilka godzin. Z braku zajęcia postanowił wrócić
do lekcji włoskiego. Usiadł przy biurku i wydobył z jego szuflady dwie
niewielkie książki, zeszyt oraz pęk niebieskich długopisów. Tęsknił za
ołówkami z różowymi gumkami, które zawsze gubił. Yukio nosił ich cały
piórnik i Rin zawsze szukał go na przerwach, by pożyczyć jeden.
~*~
- Bracie, dlaczego twój zeszyt jest pusty? Nie powiesz mi chyba, że nic nie robicie na lekcjach?
Rin przewrócił oczami.
- Zgubiłem ołówek, więc odpuściłem sobie pisanie. Dobrze wiesz, że
nie noszę zapasowych i nie używam długopisów. Mógłbyś się odczepić? -
prychnął. - To tylko durne notatki. Jak będzie trzeba, to od kogoś
odpiszę. Albo nie.
To ostatnie dodał po cichu, ale Yukio i tak usłyszał.
- Rin, spoważniej trochę, co? - skarcił go młodszy brat. - To nie
pierwszy raz, kiedy się tak obijasz. Zresztą to już będzie twój siódmy
ołówek w tym tygodniu, czy może się mylę?
- Może ósmy? - podsunął Rin. - Zwinąłem jeden od Shiro, ale nie wspominaj mu o tym, co? Solidarność bliźniąt.
Yukio zmarszczył brwi.
- Gdzie ty gubisz te ołówki? Może jakieś chochliki ci je kradną?
- Uwierz mi, sam chciałbym wiedzieć - mruknął starszy bliźniak. - A
teraz dasz mi spokój? Założę się, że masz tysiąc lepszych rzeczy do
roboty, niż pilnowanie moich notatek. Jesteś moją starą, czy co?
- Dobrze wiesz, że się o ciebie martwię - zaznaczył okularnik. -
Nauczyciele pytają mnie o ciebie, proszą, żebym z tobą porozmawiał,
przekonał cię...
- A więc o to chodzi? - prychnął Rin. - Niech się walą. Może gdyby
ich lekcje nie były tak jebitnie nudne, to chciałoby mi się na nich
uważać lub choćby na nie chodzić.
- Nie o to, ja... - urwał i westchnął. - Skoro chodzisz na
te lekcje, to rób chociaż notatki. Musisz się z czegoś uczyć, a nie
nadrobisz wszystkiego na dzień przed egzaminem. Mogłeś pożyczyć ołówek
od sąsiada z ławki obok. Na pewno któreś z nich miało zapasowy...
- Odpada. Hirahara nie odzywa się do mnie, od kiedy odmówiłem
przekazania jej listu miłosnego do ciebie, a od Touyamy pożyczałem kilka
razy i wredny chuj nie chce mi już pomagać.
- Na jego miejscu też bym nie pomagał - fuknął Yukio. - Rin,
musisz nauczyć się brać odpowiedzialność za rzeczy materialne... Nawet
za taki głupi ołówek. Jak ty chcesz potem iść do pracy? Przypadkowo
zgubisz zamówienie albo klienta? Zresztą... Skoro nie miałeś od kogo
pożyczyć, to czemu nie przyszedłeś do mnie?
Rin odwrócił wzrok, czerwieniąc się ze wstydu.
- Mówiłeś, że nie...
- Rin, wiesz przecież, że... - jęknął z irytacją. - Mówię różne
rzeczy, to prawda. Często mnie denerwujesz swoim zachowaniem i tym
lekceważeniem wszystkiego, ale... Jestem twoim bratem, więc jeśli
potrzebujesz pomocy, to ci jej udzielę. Tak długo, jak będę mógł...
Brat spojrzał na niego z niemym pytaniem.
- Któregoś dnia nasze drogi się rozejdą i nie będziesz mógł już na
mnie liczyć - przypomniał. - Ale na razie jesteśmy braćmi, więc
powinniśmy się wspierać. Myślisz, że czemu zawsze noszę cały piórnik
ołówków? Mnie one nie są potrzebne, bo piszę mechanicznym, na wymienne
rysiki.
~*~
Czuł, że powinno zaboleć go serce, więc skrzywił się odruchowo. Ból
nie nadchodził. Jego serce biło tak samo, jak wcześniej. Zirytował się.
Ciężar u kości ogonowej wzrósł, jakby ktoś przyczepił do jego kręgosłupa
dwutonowy odważnik.
Czy gdy wstanie z tego niewygodnego krzesła, przytłaczająca kotwica
ściągnie go w dół? Oczyma duszy widział, jak przebija się przez
drewnianą posadzkę swojej celi, a potem następnej, aż wreszcie znika pod
powierzchnią ziemi i spada, spada, spada...
Jego ciało, głowa, klatka piersiowa, ręce, palce... to wszystko
wydawało mu się lżejsze od powietrza. Krew, mięśnie, kości, cała masa
ciała skupiła się w tym jednym punkcie w pobliżu zakończenia pleców.
- Może to znak, że mam wszystko w dupie? - spytał na głos i zaśmiał się z własnego żartu.
Pogrążył się w nauce.
A raczej: spróbował pogrążyć się w nauce. Przez kilka godzin starał
się ignorować to irytujące uczucie ciążenia i notoryczne swędzenie pod
skórą, które tylko wzmagało jego irytację. Miał nadzieję, że nauka
odwróci jego myśli od wspomnień, ostatecznie...
Yukio zawsze czuł się dzięki temu lepiej. Rin miał problemy z
koncentracją i za każdym razem uciekał gdzieś myślami, więc ślęczenie
nad książkami przychodziło mu z trudem. Efektem tego były słabe stopnie,
groźby wydalenia go ze szkoły, liczne korepetycje, na których się nie
zjawiał i postępowania dyscyplinarne. Krótko mówiąc: Rin nie lubił, a
przy tym nie potrafił się uczyć. Yukio odnajdywał spokój w metodycznym
podstawianiu rzędów cyfr i liczb do wzorów oraz wielogodzinnym zakuwaniu
historycznych dat. Rin nie miał ręki do kanji i czasami nawet własne
nazwisko zapisywał hiraganą. Yukio opanował sztukę kaligrafii do tego
stopnia, że Shiro pozwalał mu sprzedawać jego dzieła na kościelnym
jarmarku.
Nawet będąc daleko, nie opuszczasz mnie, bracie - stwierdził w myślach Rin.
Ból miłego wspomnienia z czasów szkolnych ulotnił się, ustępując
kwaśnej zawiści. Rin mentalnie wymierzył sobie policzek, ale nie zrobił
nic więcej, by powstrzymać tę emocję. Przychodziła zawsze, gdy on sam
lub ktoś inny porównywał go do Yukio.
W rodzinnej Japonii działo się to na porządku dziennym i trwało już
wiele lat. Yukio - geniusz i Rin - nieudacznik. Kiedyś wszędzie chodzili
razem, mieli wspólnych kolegów, zainteresowania, ulubione miejsca. Byli
nierozłącznymi bliźniętami Okumura. To się zmieniło, kiedy różnice
między nimi stały się zbyt widoczne. Chłopcy zawsze się różnili. Jako
bliźnięta dwujajowe nie byli do siebie podobni nawet wyglądem. Jednakże
dopiero po kilku latach ludzie wokół nich zaczęli jakby dostrzegać te
wszystkie rozbieżności.
Wkrótce doszło do tego, że Rin sam porównywał się do Yukio i za
każdym razem widział, jak beznadziejnie wychodził przy nim. Młodszy z
braci zjednywał sobie przyjaciół poprzez inteligencję i sympatyczne
usposobienie, a starszy odrzucał ich swoją gwałtownością i brutalną
bezpośredniością.
Może to dobrze, że go tutaj nie ma? - pomyślał Rin.
Wreszcie nikt nie widział tego idealnego młodszego Okumury, przy
którym jego starszy brat mógł być zaledwie jego cieniem. Czarnym,
nieczułym cieniem pełnym zawiści i gniewu, prawdziwym pomiotem Szatana.
Spojrzał znów na zeszyt zapisany krzywymi literami łacińskimi i kilka
włoskich fraz, które starał się zapamiętać od dziesięciu minut, po czym
spróbował je wymówić. Z jego ust wydobył się niepewny, niewyraźny
bełkot, który wcale nie brzmiał jak włoski.
Poderwał się z miejsca, czując, że krew buzuje mu w żyłach. Cisnął
zeszytem o ścianę, a po chwili to samo zrobił z książkami oraz
długopisami. Zacisnął zęby i wlepił wzrok w sufit. Nagle poczuł, że
duszno mu w tej małej, ciasnej celi z kratą za oknem, twardym łóżkiem i
śmierdzącym kocem. Poczuł, że dusi się w tym niezrozumiałym, europejskim
świecie, daleko od swojego dawnego życia, daleko od katastrof, których
był przyczyną.
Wsunął palce we włosy i zaczął szarpać, mając głupią nadzieję, że
może, gdy się oskalpuje, to te wszystkie myśli ujdą wreszcie z jego
głowy, wreszcie zostawią go w spokoju. Łzy pojawiły się w błękitnych
oczach Rina. Kopnął pryczę, na której spędzał ostatnie noce.
Najwyraźniej użył zbyt dużo siły, co w jego przypadku nie było
specjalnym wysiłkiem, bo rama pękła od kopniaka. Powtórzył ruch i z
satysfakcją obserwował, jak łóżko się łamie.
Zerwał z niego prześcieradło i rozerwał je bez problemu. Podarł
materiał na strzępy, a następnie to samo uczynił ze swoją płaską
poduszką, z której posypała się jakaś hipoalergiczna wata. Nie
przestawał maltretować mebla, dopóki nie złamał każdej deski, dopóki nie
posypały się drzazgi, dopóki każdy szczątek nie zderzył się z przeciwną
ścianą.
Wciąż nieusatysfakcjonowany zamachnął się i uderzył pięścią w szybę
okna. Szkło z łatwością poddało się jego brutalnej sile, a Rin poczuł
ulgę, gdy krew wypłynęła z ran na palcach. Syknął z bólu, ale przycisnął
pięść do serca, pociągając nosem.
- Zniszczenie przynosi satysfakcję - usłyszał szept przy uchu.
Gdy się odwrócił, nie zauważył nikogo, lecz poczuł dziwny zapach,
którego pochodzenia nie potrafił zidentyfikować. Wciągnął powietrze w
nozdrza, próbując rozpoznać komponenty tej woni, ale wyczuł już tylko
stare drewno drewna i krew. Po chwili rozległo się pukanie do drzwi. Nim
zdążył cokolwiek powiedzieć, do pomieszczenia wszedł pan Langlois, a za
nim podążył ojciec Bazyli.
Rin przełknął ślinę.
Dobrze, że Yukio tkwił gdzieś na drugim końcu świata.
Chociaż - pomyślał - nie potrzeba tutaj mojego idealnego braciszka, by zauważyć, jak beznadziejnie teraz wypadam na tle innych nastolatków.
~*~
Ku jego zdziwieniu, nie został ukarany. Wręcz przeciwnie: pozwolono
mu odwiedzić Toshio w szpitalu, a przed wyjściem Marta opatrzyła jego
rękę, chociaż zapewniał, że zagoi się sama. Przez cały ten czas starał
się unikać wzroku pana Langloisa oraz serafina Bazylego. W tamtej chwili
nie potrafiłby nawet spojrzeć na siebie w lustrze, a co dopiero patrzeć
w oczy tym, którzy byli świadkami jego dzieła destrukcji.
Ze swojej pozycji przy stole w świetlicy zakonu, przysłuchiwał się
rozmowie dwóch mężczyzn, którą ci prowadzili po włosku na kanapie obok.
Nie rozumiał nawet co trzeciego słowa, ale wiedział, że dyskutowali o
nim. Musiałby mieć mózg rozmiarów fistaszka, żeby się tego nie domyślić.
Przez cały czas pan Langlois coś gestykulował i zerkał ku niemu. Jego
nienaganna dotychczas fryzura była lekko zmierzwiona, a wąsy miał
wilgotne i białe od pianki z kawy, którą popijał.
Ojciec Bazyli również wyglądał na poruszonego, ale potrafił zachować
odpowiedni rezon. Zdawało się, że rozumiał zachowanie Rina i
najwyraźniej to chciał przekazać Langloisowi. Ten zaś mocno stał przy
swoim i nie pozwalał się przekonać. W jego oczach Rin był
niereformowalnym złem, które należało niezwłocznie uśpić lub przymknąć
na dobre.
W tamtej chwili Okumura mógłby się z nim zgodzić.
Gniew i strach, tylko to czuł wobec siebie. Obiecał, że będzie
zachowywał się przyzwoicie i już następnego dnia złamał swoje słowo.
Dlaczego? Proste! Był głupim, porywczym chłopakiem z kompleksem brata i
całą gamą problemów z hamowaniem swoich nerwów. W czasach podstawówki i
gimnazjum nieraz lądował z tego powodu u dyrektora i szkolnego
psychologa.
Jak to się stało? - pytał się w myślach, ale nie znajdował odpowiedzi.
Pan Langlois wciąż patrzył na niego z pogardą, gdy opuszczał
świetlicę. Prawdopodobnie przeklął go po francusku pod nosem, nim
wyszedł, ale Rin i tak nic nie rozumiał z tego bełkotu.
- Nie spotkają cię żadne konsekwencje za ten wybuch - odezwał się
ojciec Bazyli, przemawiając do chłopaka po angielsku. - Jednakże uznaj
to za ostrzeżenie. Następnym razem nie będziemy tacy łagodni. Oby jednak
nie było następnego razu.
- Czemu mnie nie ukarać? Czemu nie wtrącić mnie do lochów? - spytał buńczucznie Rin.
- I co by to dało? Jaki by to miało sens, chłopcze?
Rin skrzywił się. Nie lubił, gdy ludzie mówili do niego tym tonem. W
głosie zakonnika kryło się wszystko to, czego nienawidził: współczucie,
żal i litość. Pełen irytacji rozmasował swoją zranioną dłoń, która
pulsowała bólem. Gojenie zajmowało dłużej niż zwykle. Dziwne - pomyślał.
~*~
Niedługo po wyjściu Langloisa, pojawili się gwardziści w cywilnych
ubraniach. Było ich czterech, choć ojciec Bazyli prosił o dwóch.
Najwyraźniej ufność dowódcy Gwardii skurczyła się z wielkości roztocza
do rozmiaru atomu lub jego cząstek elementarnych.
Jeden z nich szybko przedyskutował z duchownym plan wyjścia do
szpitala, a usłyszawszy konkretne instrukcje, wyszedł z budynku razem ze
swoimi podkomendnymi. Dopiero wtedy ojciec Bazyli zwrócił się do Marty i
powiedział jej coś po włosku, na co ta również opuściła świetlicę.
- Weź jakiś sweter, bo według prognoz dzisiaj wieczorem ma być burza -
polecił zakonnik. - Zabierz też dokumenty i trochę pieniędzy na bilet
oraz wydatki własne. Za pięć minut będziemy czekać na ciebie przed
klasztorem, zrozumiano?
Skinął głową.
Wyszedł z pokoju chwilę potem, kierując się schodami na swoje piętro.
Po drodze minął Giacobbe'a, którego wyraz twarzy z zadowolenia zmienił
się w panikę w ciągu kilku sekund. Otworzył usta, by powiedzieć coś do
Rina, ale chłopak przyspieszył, przeskakując po dwa schodki i nie zważał
na wołania młodego serafina. Ignorował go, bo się spieszył, a nie
dlatego, że czuł się zakłopotany tym, co zobaczył.
Jego cela była w takim samym stanie, jak ją zostawił. Starał się nie
patrzeć w kierunku rozbitej szyby i zniszczonego łóżka, gdy wygrzebywał
ze swojego skromnego dobytku czarną bluzę z kapturem. Obwiązał ją sobie w
pasie, wsunął portfel do kieszeni i szybko opuścił celę. Nie zamierzał
tam pozostawać ani chwili dłużej. Przypomniał sobie o nadchodzącej burzy
i zrobiło mu się niedobrze na myśl o tym, że spędzi noc w pokoju z
rozbitym oknem.
~*~
Jechali autobusem, który jak zwykle był pełen ludzi. Godziny szczytu
nie należały do najlepszej pory na podróż transportem publicznym.
Wsiedli dopiero do trzeciego autobusu, bo dopiero wtedy udało im się
wcisnąć do środka. Rin 'przytulił' się do słupka z kasownikiem, otoczony
przez gwardzistów i z idealnym widokiem na plamę potu na szarym habicie
ojca Bazylego, który chwycił się skórzanego uchwytu, by nie upaść.
Okumura wątpił, by w takim ścisku udałoby mu się spaść, ale sam musiał
trzymać się słupka dla jakiegokolwiek poczucia bezpieczeństwa.
Ostatecznie wysiedli dwa przystanki przed szpitalem, bo w pobliżu
jakiegoś kościoła do autobusu wgramoliło się tylu ludzi, że już nie dało
się swobodnie oddychać. Powietrze w pojeździe stało się masą gorących
oddechów, w którym, mimo otwartych okien i szyberdachu, brakowało tlenu.
- Już prawie zapomniałem, jak to jest podróżować autobusem -
westchnął ojciec Bazyli, gdy wreszcie uwolnili się z tego
przytłaczającego ścisku.
Na zewnątrz też było gorąco, ale co jakiś czas orzeźwiał ich odżywczy
podmuch wiatru. Tak przyjemny zefir odwiedzał Rzym zdecydowanie zbyt
rzadko. Był niczym kubek zimnej wody podanej w środku pustyni. Co rusz
wsuwał się między liście i poruszał koronami drzew, szeleszcząc. Była to
miła odmiana w porównaniu do codziennej kakofonii rzymskiego ruchu
drogowego.
- Przypomina mi pociągi w Japonii - mruknął mimochodem Rin. - Rzadko z nich korzystałem, ale widziałem w telewizji...
- Ach, tak. Zdaje mi się, że też kiedyś widziałem je w telewizji - przytaknął duchowny.
- Pokazują je też tutaj? - zdziwił się Rin. - Po co?
- Współczesny świat lubuje się w absurdach - odparł duchowny. -
Ludzie lubią oglądać innych ludzi w sytuacjach, które uważają za głupie
lub zabawne. Chętnie obserwują, zwierzęta w każdej postaci, w ludzkiej
skórze lub nie. Bawią ich przeładowane japońskie pociągi, podczas gdy
sami mają problemy z powrotem do domu w godzinach szczytu. Publiczny
transport, czy nie... Sterczą w korkach godzinami, waląc w klaksony,
wyzywając się, wrzeszcząc... Absurdy.
Kierowali się ku szpitalowi, który ojciec Bazyli nazwał Polikliniką
Gemelli. Wytłumaczył wcześniej Rinowi, że w jego budynku mieścił się też
uniwersytet katolicki, a wszystko to zostało zbudowane na dawnym
klasztorze franciszkanów.
Dwaj gwardziści szli przed nimi, a dwaj za nimi. Wciąż wyglądało to
raczej dziwnie, ponieważ poruszali się w dość zwartym szyku, a żołnierze
w ogóle się nie odzywali. Ich krok był idealnie wymierzony, stąpali jak
od linijki, przyzwyczajeni do musztry. W dodatku mieli tak samo ogolone
głowy, podobne postawy i wyrazy twarzy. Równie dobrze mogli nie
przebierać się w cywilne ubrania, bo wciąż pozostawali na służbie.
Rozumiał jednak, dlaczego to robili. Ludzie zaczęliby się
zastanawiać, czemu nastolatek i duchowny w średnim wieku potrzebują
eskorty czterech żołnierzy Gwardii Szwajcarskiej.
Właściwie to nie narzekał. Wystarczyło mu już wszelkich eskort po
wypadkach poprzedniego wieczora. Nikt nie odezwał się, aż doszli do
szpitala Gemelli*. Rin ograniczył się do rozglądania na boki, ale i tak
starał się nie robić tego zbyt często. Co rusz, gdy zerkał na drogę po
ich lewej, napotykał ostry wzrok któregoś z gwardzistów.
Szpital Gemelli wyglądał jak szpital tylko połowicznie. Pominąwszy
pomnik Jana Pawła II, parking i wiatę nad wejściem, wyglądał jak tani
hotel lub zwykły blok mieszkalny. Był wysoki na trzy piętra. Wzdłuż
każdego z nich ciągnęły się rzędy takich samych okien, spośród nich
niektóre były otwarte. Na dachu Rin zauważył balustradę, która
wskazywała na istnienie tarasu. Spostrzegł taką także nieco powyżej
poziomu wiaty. Ta swoją drogą była interesująca. Składała się z wielu
rur ułożonych w prostokąty ustawionych na krótszej podstawie. Gdy
przyglądał jej się dłużej, zaczynało mu się kręcić w głowie.
Dwaj gwardziści pozostali przed budynkiem. Gdy Rin razem z ojcem
Bazylim i pozostałą częścią eskorty zniknęli za szklanymi drzwiami,
chłopak zauważył, jak wyjmują papierosy i zaczynają rozmawiać.
A więc oni też są ludźmi - pomyślał z jakąś chorą satysfakcją.
Ojciec Bazyli pomówił przez chwilę z kobietą w recepcji. Była to
średniej urody szatynka o oliwkowej cerze i twarzy pooranej głębokimi
zmarszczkami, co świadczyło albo o wieku, albo o wyjątkowo stresującym
trybie życia. Kobieta poprosiła ich o okazanie dowodów tożsamości, więc
Rin sięgnął do kieszeni, by wydobyć z niej portfel, ale nie napotkał
niczego.
Wytrzeszczył oczy i zaczął gorączkowo przeszukiwać wszystkie
kieszenie spodni i bluzy zawieszonej u pasa. Nigdzie nie było śladu po
jego portfelu. Zaklął szpetnie po japońsku, po czym zaciskając pięści,
tupnął nogą, by dać upust swojej frustracji. Posadzka zadrżała i płytka
pękła.
- Rin! - ofuknął go ojciec Bazyli. - Co ty wyprawiasz?
Chłopak z trudem przełknął ślinę i wycedził coś niezrozumiałego.
- Powtórz po ludzku, bo będę zmuszony jednak cię ukarać - zażądał duchowny.
- Zgubiłem portfel - odparł cicho.
- Jeszcze raz, tylko głośniej.
- Zgubiłem portfel, okej?!
Ojciec Bazyli jakby nie zwrócił uwagi na jego wybuch i pokręcił tylko głową.
- Z chwili na chwilę twoja sytuacja się pogarsza, chłopcze -
stwierdził z tą swoją irytującą stoickością. - Dobrze. Bez dowodu lub
legitymacji nie możesz niestety odwiedzić ze mną pana Bianchi, więc
zostaniesz tutaj na dole z gwardzistami. Czy jest coś, co chciałbyś,
abym przekazał panu Bianchi? O ile będzie przytomny, oczywiście.
Rin westchnął, pocierając czoło dłonią. Czuł się jeszcze gorzej niż
przedtem. Poczucie własnej beznadziejności znowu go przytłoczyło.
- Tylko tyle, że życzę mu powrotu do zdrowia.
Ojciec Bazyli skinął głową. Szybko wyjaśnił gwardzistom sytuację,
choć wydawało się, że ci idealnie zrozumieli to, o czym chłopak i
zakonnik rozmawiali po angielsku. Nim odszedł, dał Rinowi kilka euro,
aby ten mógł sobie coś kupić w szpitalnym sklepiku.
Wyszli przed szpital. Gwardziści dołączyli do swoich palących kolegów
i szybko wytłumaczyli im sytuację. Gestykulowali jak prawdziwi włosi i
także po włosku ze sobą rozmawiali. Rin niewiele rozumiał, ale pewne
słowa były po prostu oczywiste, jak choćby jego imię czy towarzysząca mu
obelga. Stanął pod ścianą, wsuwając dłonie do kieszeni i przyglądał się
parkingowi. O tej porze, w środku tygodnia nie stało na nim zbyt wiele
samochodów, ale co jakiś czas ktoś przyjeżdżał i odjeżdżał. Rin
obserwował ludzi w pośpiechu wysiadających z samochodów, przejętych lub
spokojnych, szczęśliwych lub przygnębionych. Jedni wychodzili z
Gemelliego uśmiechnięci, inni płakali, inni wyglądali, jakby ktoś
narzucił im na barki kilkutonowy ciężar, a jeszcze inni mieli kamienne
twarze lub wydawali się zmęczeni i spracowani.
Tymczasem gwardziści palili, rozmawiali, śmiali się i kompletnie
ignorowali Rina. Czyżby ich musztra była tylko na pokaz? Pewnie obawiali
się, że w razie niesubordynacji, ojciec Bazyli doniesie na nich do
Langloisa. Rin nie wiedział nawet, co to znaczy 'niesubordynacja' i tym
bardziej nie wiedział, jak to powiedzieć po angielsku czy po włosku,
więc nie musieli się go obawiać pod tym względem.
Jednakże to jak całkowicie go zlekceważyli, było zastanawiające.
Stanowił przecież zagrożenie. Po drodze na przystanek, w autobusie i
potem na trasie do szpitala ciągle patrzyli mu na ręce i śledzili każdy
jego ruch, więc co się zmieniło?
Gwardziści znowu sięgnęli po papierosy, ale Rin nie wyczuwał już
znajomego smrodu nikotyny. Do jego nozdrzy docierał teraz nieznajomy
zapach...
Nie, znam go - przypomniał sobie. - Czułem go zaraz po swoim wybuchu, gdy rozbiłem okno...
Włosy na jego ciele stanęły dęba, bo zdał sobie sprawę, że to nie
mógł być przypadek. W jego życiu rzadko kiedy coś działo się
przypadkiem. Rządziły nim kapryśne, irytujące siły nadprzyrodzone,
którym miał ochotę pokazać środkowy palec i wsadzić katanę w ich
demoniczne tyłki.
Życie moje było snem,
Cóż, nadzieja uszła w cień!
A czy nocą, czyli w dzień,
Czy na jawie, czy w marzeniu -
Jednak utonęła w cieniu.*
Zamrugał, gdy tajemniczy głos rozległ się tuż przy jego uchu,
recytując nieznaną poezję. Odskoczył i odwrócił się, ale nikogo nie
ujrzał poza swoim niewyraźnym odbiciem w szybie. Przełknął ślinę.
To, co widzisz, co się zda -
Jak sen we śnie jeno trwa.
Odsunął się jeszcze dalej, póki nie uderzył o coś twardego. Gdy
odwrócił głowę, napotkał ostre spojrzenie gwardzisty. Mężczyzna zwrócił
się do niego po angielsku surowym, karcącym tonem, ale jego akcent był
zbyt silny, aby Rin mógł cokolwiek zrozumieć, więc tylko powtarzał:
'What? What?'.
- Przepraszam - przerwał po chwili żołnierzowi, rozumiejąc, że to do
niczego nie prowadzi. - Mógłbym wejść do środka i wziąć coś do picia z
automatu?
Nie miał pewności, czy mężczyzna go zrozumiał, więc posiłkował się
gestami. Wskazywał kolejno siebie, pieniądze i udawał, że pije.
Gwardzista mruknął coś pod nosem, ale chwycił go za ramię i popchnął w
kierunku automatycznych drzwi.
Rin poczuł niejaką ulgę, gdy jego zmysły rozpoznały sterylną woń
szpitala. Zastanawiał się przez chwilę, czy gwardzistom wolno jest
palić. Słyszał, że powinni być kawalerami o nieskalanej opinii, ale nie
wiedział, czy nałóg nikotynowy psuł ją w jakikolwiek sposób.
W automacie wybrał pepsi i wrzucił kilka potrzebnych monet. Maszyna
wydała mu resztę i wyrzuciła z siebie błękitną puszkę. Otworzył ją,
uważając, by się nie oblać i zaoferował gwardziście, by ten się napił.
- Nie, dziękuję.
Żołnierz patrzył na niego z nieumiejętnie skrywanym obrzydzeniem.
Chłopak poczuł się słabo, ale mógł tylko wzruszyć ramionami. Wzrok tego
mężczyzny przypominał mu wszystkie spojrzenia, jakie napotkał od tamtej
pamiętnej nocy.
Przełknięcie słodzonego napoju okazało się trudniejsze, niż przypuszczał.
Gdy wychodził z budynku, uderzył go ten sam zapach, co wcześniej, ale
równocześnie spokojnym rytmem szpitala Gemelli wstrząsnął męski wrzask.
Przez chwilę nic się nie działo, ale ten moment minął szybciej niż
uderzenie skrzydeł kolibra. Najpierw był krzyk, a potem to obrzydliwe
plaśnięcie i chrup kości, jakie wydaje ludzkie ciało spadające z dużej
wysokości w kontakcie z podłożem.
Ludzie obecni na parkingu i pod wiatą szpitala wydali z siebie
zbiorowe westchnienie, jakby tworzyli jeden organizm. Podniosły się
krzyki, a panika opanowała wszystkich poza Rinem i gwardzistami. Ci, o
dziwo, wciąż uśmiechali się i gawędzili między sobą, paląc, jakby mogli
to robić w nieskończoność.
Chłopak z kolei nie panikował, bo wpadł w osłupienie. Nie mógł kiwnąć
choćby palcem, bo jakaś dziwna niemoc opanowała jego ciało.
Z jakiegoś powodu wiedział, że ten trup na parkingu to Toshio Bianchi. Był tego pewien.
Boże, gdybym z grzmiącej fali
Jedno ziarnko choć ocalił!...
Ach, czy wszystko, co się zda,
Jak sen we śnie jeno trwa?
Tym razem, gdy odwrócił się w kierunku, z którego nadchodził głos,
napotkał nie pustą przestrzeń, ale czerń. Rozciągnął się przed nim cień
podobny do czarnej dziury, równie materialny i głęboki, tak samo
przyciągał i nie wypuszczał ze swych sideł. A najstraszniejsze były jego
płonące, złote oczy.
- Tak powinno wyglądać dzieło zniszczenia - powiedział cień, a gdy Rin mrugnął, jego już nie było.
Cisnął puszką o asfalt i pobiegł w kierunku trupa.
Tak, to najbardziej rozsądna decyzja, Okumura - przytaknął sobie w myślach. - Co robisz po tym, jak przemówi do ciebie demon? Biegnij do trupa. Słusznie.
Gwardziści zdawali się budzić z transu, kiedy przebiegał obok nich.
Jeden z nich wykazał się wyjątkowo dobrymi refleksami, by złapać Rina za
ramię kilkanaście sekund później. Gdy ten zaczął się wyrywać, żołnierz
wykręcił mu rękę.
Z tej odległości Rin widział zwłoki lepiej. Trup miał na sobie
szpitalną piżamę, z asfaltu sterczały jego kruczoczarne włosy, a prawa
ręka leżała wykręcona pod dziwnym kątem, podobnie jak nogi.
- Toshio...
Z niebios dobiegł ich grzmot i Rin uniósł wzrok. Napotkał grubą
pierzynę ciężkich, granatowych chmur gromadzących się nad Rzymem. Błękit
nieboskłonu był stopniowo pożerany przez te kowadłokształtne potwory.
Gdy znów spojrzał na parking, trup patrzył mu w oczy. Jego
zmasakrowana twarz była czerwona od krwi i czarna od asfaltu, szczątki
pokruszonych zębów i kości trzewioczaszki wyzierały spod zdartej skóry
białe niczym kość słoniowa.
Poczuł, jak jego żołądek skręca się na ten widok i zacisnął powieki.
Niestety nie mógł wyrzucić tego obrazu z twarzy, jakby wypalił się po
wewnętrznej stronie jego powiek. Kiedy odważył się wreszcie spojrzeć na
zwłoki Toshio, te leżały tak jak wcześniej: twarzą ku asfaltowi. Rin
mógł jednak przysiąc przed Grigori, Kongregacją i Inkwizytorem, że
spojrzał w oczy temu trupowi.
Któryś z gwardzistów powiadomił rzymskich egzorcystów, a niedługo
potem zaczęli odgradzać tę część parkingu od reszty. Tak jak w filmach
porozstawiali wszędzie jaskrawe słupki i okleili je równie oczojebną
taśmą. Wszystkich świadków zdarzenia proszono o pozostanie w granicach
szpitala Gemelli w celu złożenia zeznań... i zapewne wyczyszczenia ich
pamięci, o ile sprawa faktycznie miała związek z siłami
nadprzyrodzonymi.
To aż śmierdzi demonami - stwierdził w myślach Rin. - Dosłownie. Co znaczył tamten cholerny zapach?
Otarł spocone czoło wierzchem dłoni. Gwardziści kazali mu pozostać w
szpitalu i czekać na powrót ojca Bazylego. Obdarzyli go niezłym kredytem
zaufania. Wcześniej każdy oddech budzil w nich podejrzenie, a teraz
mógł zostawać sam? Zaczynał wątpić w prestiż Gwardii Szwajcarskiej i
skuteczność europejskich egzorcystów ogółem.
Westchnął, opierając się plecami o chłodny plastik krzesełka w
poczekalni. Koszulka przykleiła mu się do pleców. Klimatyzacja nie
pomagała. Ludzkie ciała, wstrząsane przez stres i strach, nagrzane
rzymskim słońcem nie zdążyły nawet ochłonąć w klimatyzowanym Gemellim.
Raban podniósł się na nowo, kiedy pojawili się policjanci.
Rin przypuszczał, że mundurowi byli po prawdzie egzorcystami w
przebraniu, ale nie mógł mieć całkowitej pewności. Przyglądał się więc z
boku, jak mężczyźni organizują tłum, wykrzykując coś po włosku i
ucinając krótko nadchodzące fale pytań. Jeden z nich zaczął spisywać
nazwiska obecnych w poczekalni ludzi, następnie sprawdził ich dowody
osobiste. Przesłuchania nie trwały długo, a właściwie nie przypominały
przesłuchiwań.
Policjanci zadawali kilka standardowych pytań i kiwali głową na
wyjaśnienia. Ilekroć pojawiał się jakiś histeryk, jak choćby pewna młoda
blondynka, która rozpłakała się i poczęła popiskiwać gorączkowo,
odsyłano go do pielęgniarek podających napoje oraz leki uspokajające.
Ostatnią partię świadków mundurowi już w ogóle odesłali do domu,
rzucając coś, co brzmiało jak: "Skontaktujemy się z państwem w razie
potrzeby".
Tłum się przerzedzał, a Rin oddychał z ulgą. Wstał wreszcie z
krzesełka, które już zdążył zapocić i podszedł do automatu, by kupić
sobie drugą puszkę pepsi. Zauważył wtedy kątem oka, że przez szklane
drzwi w towarzystwie huku gromu do budynku wchodzi jakaś zapłakana
Azjatka. Nie był to szczególnie zaskakujący widok, biorąc pod uwagę
poprzednie wydarzenia tego dnia, ale Rin niemal od razu wyczuł tożsamość
tej kobiety.
Podbiegła sprintem do kontuaru recepcji i krzyknęła na pracownicę
szpitala siedzącą za nim. Jej czerwona od płaczu twarz wykrzywiła się w
histerycznym gniewie. Jedno słowo Rin zrozumiał z jej dziwnie
akcentowanej tyrady: 'figlio' - 'syn'. Krzyczała: 'mio figlio!'.
Recepcjonistka machała rękami w obronnym geście, jakby chciała
powiedzieć, że nic z tego nie było jej winą ani jej sprawą, ale panią
Bianchi nie satysfakcjonowała taka odpowiedź. Krzyczała dalej, zalewając
się łzami. W końcu jej nogi załamały się pod nią i kobieta zsunęła się
po kontuarze na podłogę.
Rin podszedł do niej ostrożnie, uprzedzając przerażoną recepcjonistkę.
- Pani Bianchi? - zwrócił się do niej po japońsku.
Nie odpowiedziała ani w żaden sposób nie zareagowała, więc nie mógł wiedzieć, czy go usłyszała lub zrozumiała.
- Znałem pani syna - powiedział znów - i widziałem, co się stało.
Kobieta drgnęła, odjęła dłonie od twarzy i uniosła ku niemu swoje
przecięte szkarłatnymi żyłkami czarne oczy. Wyglądała bardzo młodo,
pomimo posiadania dorosłego syna i zrozpaczonego stanu. Nie mógł
dopatrzyć się na jej twarzy żadnej głębszej zmarszczki.
- Wypadł z okna - przełknął ślinę, gdy z ust kobiety wydobył się
kolejny szloch. - Nie wiem, jak do tego doszło, ale... nasz wspólny
przyjaciel, ojciec Bazyli... on będzie wiedział, co się stało.
Potrząsnęła głową.
- To na nic... Mio figlio... Nie zwróci mi... - płakała pani Bianchi.
Rin nie wiedział, co na to odpowiedzieć.
- M-może... Może wstanie pani z podłogi i usiądzie na krześle? Przyniosę wody lub... herbaty i poczuje się pani lepiej.
- Nie... Nie... już nie.
Po chwili, którą spędził, stojąc nad szlochającą Japonką, ta
przystała w końcu na jego propozycję. Z pomocą recepcjonistki udało mu
się postawić ją na nogi (chociaż sam zrobiłby to bez problemu) i
doprowadzić na krzesło. Poprosił też pracownicę szpitala (panią
Salvatore), by zrobiła pani Bianchi herbatę. Sam wrócił do zrozpaczonej
matki Toshio z plastikowym kubeczkiem pełnym zimnej wody z dystrybutora.
Pani Bianchi przyjęła ją ochoczo, ale zamiast wypić, oblała nią sobie twarz.
Siedzieli w ciszy. Rin starał się nie zerkać na kobietę zbyt często.
Nie chciał się jej wydać niegrzeczny, zwłaszcza w świetle wydarzeń tego
dnia. Ta kobieta straciła syna, do cholery jasnej! Powinno się jej teraz
zapewnić minimalny komfort psychiczny, a nie pozostawić w towarzystwie
antypatycznego nastolatka.
Niecałe pięć minut później pani Salvatore przyniosła im obojgu
herbatę w plastikowych kubeczkach. Rin odstawił więc swoją puszkę coli,
by napić się ciepłego naparu. Już sam zapach był zupełnie inny niż
wszystko to, co pijał w rodzinnej Japonii. Skrzywił się po pierwszym
łyku i to nie z powodu temperatury napoju.
Ku swojemu zdziwieniu usłyszał, że pani Bianchi się śmieje.
- Zareagowałam tak samo - powiedziała po chwili. - Ludzie w Europie
piją herbatę z torebek, najczęściej czarną i najczęściej Liptona. To
paskudna lura.
Zgodził się cicho.
- To jedna z niewielu rzeczy, za którymi tęsknię - snuła dalej. -
Tęsknię za herbatą, za dobrym sushi, za teatrem kabuki i kimonami... Mój
syn nigdy nie potrafił tego zrozumieć. Uwielbiał to obrzydlistwo.
Pani Bianchi niespodziewanie wylała herbatę na posadzkę. Złocista
ciecz rozpostarła się pod ich stopami. Rin z lekkim opóźnieniem oderwał
buty od podłogi i z jego podeszew spływały krople naparu.
Kobieta znów płakała, ściskając mocno pozostałości plastikowego kubka.
Rin z westchnieniem odłożył swój kubek obok puszki i udał się po
jakieś szmaty oraz mopa. W pierwszym odruchu miał ochotę uderzyć tę
kobietę, ale w odpowiednim czasie przypomniał sobie, że: a) Shiro wpoił
mu, iż kobiet bić nie należy; b) Jej syn zmarł tragicznie ledwie godzinę
temu.
- Czy moi gwardziści są na tyle niekompetentni, że nie potrafili
kazać ci siąść w jednym miejscu i czekać na dalsze polecenia, czy też to
ty jesteś zbyt głupi i impertynencki, by zrozumieć prostą komendę?
Ten surowy, męski ton sprawił, że Rin zatrzymał się w półkroku.
- Podpowiedź: pierwszej opcji nie biorę nawet pod uwagę - dodał pułkownik Langlois.
Rin odwrócił się, by spojrzeć w oczy mężczyźnie, który go tak
nienawidził (zresztą z wzajemnością). Musiał powstrzymać wytrzeszcz
oczu, kiedy zauważył, że mężczyzna był ubrany w mundur egzorcysty, choć
wyglądał nieco inaczej od tych japońskich. Przede wszystkim nigdzie nie
zauważył broszki symbolizującej przynależność do Zakonu Prawdziwego
Krzyża. Miał wysokie, żołnierskie buty, w które zostały wepchnięte
nogawki jego czarnych spodni. Nosił płaszcz w tym samym kolorze, ale
krótszy od kurty Yukio. Sięgał zaledwie do pasa i miał tylko jeden rząd
guzików. Krawędzie płaszcza odcinały się od czerni swoim karmazynowym
kolorem. Tę samą barwę miała naszywka na piersi, przypominająca gorejące
serce.
Należałoby też wspomnieć, że Langlois albo skrzętnie ukrywał swoją
broń, albo przyszedł na miejsce zbrodni nieuzbrojony, ponieważ Rin nie
zauważył charakterystycznego pasu z amunicją ani żadnej kabury.
- Zdziwiony moją obecnością?
Rin odchrząknął.
- Jest pan pułkownikiem Gwardii...
- A w tym budynku wciąż przebywają moi żołnierze - zauważył ostro
Langlois, a w jego oku pojawił się niebezpieczny błysk. - Jednakże nie
przyszedłem tu jako dowódca Gwardii Szwajcarskiej, chłopcze.
Wzruszył ramionami.
Matthieu Langlois zmrużył oczy z irytacją.
- Pójdziesz ze mną.
To nie było ani pytanie, ani propozycja i Rin dobrze o tym wiedział.
Dlatego nie protestował, kiedy Langlois skierował się ku schodom, tylko
posłusznie za nim podążył. Nim zniknął na półpiętrze, zerknął jeszcze w
kierunku pani Bianchi. Siedziała zgięta wpół na krześle, obejmując się
ramionami, a pod jej nogami jakaś inna kobieta wycierała herbatę z
podłogi.
~*~
Udali się na dach.
Rin powstrzymał się przed wyrażeniem swojego zdziwienia tym faktem.
Spodziewał się spotkania w biurze ordynatora szpitala, czy może nawet
skorzystania z jakiejś uniwersyteckiej sali wykładowej.
Pokonawszy dwa piętra, zaczął się poważnie zastanawiać, czy może
pułkownik się nie zgubił. Wolał jednak nie wyrażać swoich podejrzeń na
głos. To byłoby, nawet jak na niego, głupie i lekkomyślne posunięcie.
Zresztą nie potrafiłby poprawnie sformułować swoich myśli, dlatego
zmusił je do skupienia się na zrównaniu kroku z Langloisem. Zwierzchnik
gwardzistów miał chód sprężysty, zamaszysty i szybko pokonywał każdy
dystans. Rin potrafił go sobie wyobrazić z halabardą w dłoni podczas
zmiany warty na Placu św. Piotra.
Schody na dach były wciśnięte nieco w bok półpiętra i wychodząc z
lewego korytarza, praktycznie się ich nie zauważało. Pokonali je szybko.
Rin dopiero dzięki swoim desperackim próbom powstrzymania dyszenia
zrozumiał, że głupio zrobił, próbując dorównać Langloisowi. Pułkownik
był wyszkolonym żołnierzem, a on nastolatkiem, który zdecydowanie za
bardzo lubił jeść. Yukio często powtarzał mu, że gdyby nie jego
nadnaturalny metabolizm, to miałby niezłą tuszę.
Zawsze był zazdrosny, że u niego tak to nie działa - pomyślał tryumfalnie.
Zganił się za to w następnej chwili.
Jedno spojrzenie na ciemne chmury gromadzące się nad Rzymem, jeden
podmuch chłodnego wiatru w twarz i jeden dźwięk grzmotu łomoczący w
uchu, niczym bicie wielkiego dzwonu - to wszystko wystarczyło, by każda
kolejna myśl o Yukio wyparowała z jego głowy.
- Przyprowadziłem degenerata.
To było pierwsze, co Langlois powiedział po wejściu na dach. W jego
słowach brzmiały niesmak i irytacja. W dodatku przemówił po angielsku,
co nieco zastanowiło Rina. Język ten był dla niego mniej przyjemny w
brzmieniu, ale jednak bardziej zrozumiały, więc dlaczego pułkownik
używał go w stosunku do innych służbistów?
- Czy mam pytać, cóż za imbecyl pomyślał, że świetnym pomysłem będzie
pozostawienie istoty równie niebezpiecznej, co niedorozwiniętej samej
sobie?
- Pułkowniku...
Langlois uciszył gestem młodego blondyna, który również odpowiedział mu po angielsku.
- Moje pytanie brzmiało: "Czy mam pytać?". Zatem... Czy mam o to pytać?
Młodzik spojrzał porozumiewawczo na dwóch innych towarzyszących
mężczyzn. Pierwszym z nich był... ojciec Bazyli, lecz wyglądał inaczej
niż zazwyczaj. Jego twarz wciąż była surowa i miała ten sam oliwkowy
odcień, ale jakby odmłodniała. On sam pozbył się zakonnego habitu i
wdział uniform oraz rynsztunek egzorcysty. Jego strój różnił się od
tego, który nosił Langlois*.
Był zdecydowanie lżejszy. Nosił białą koszulę zapinaną na rząd tego
samego koloru lśniących guzików z wyrytymi symbolami. Przez klatkę
piersiową przebiegały skórzane pasy z doczepianymi kaburami. Miał też
spodnie z obszernymi, lekko falującymi na wietrze nogawkami, zrobione z
materiału tak czarnego, że zdawał się zrobiony z żywej ciemności.
Zostały wciśnięte do sięgających połowy łydek wiązanych buciorów.
Tak samo był ubrany drugi z towarzyszy blondyna. Mężczyzna górował
nad nimi wszystkimi swoim imponującym wzrostem. Rin podejrzewał, że mógł
mierzyć nawet dwa metry. Był łysy i czarnoskóry, a przez środek jego
czoła przebiegała paskudna blizna, sięgająca do lewego kącika prawego
oka.
- Nie pytać - odparł ojciec Bazyli. - Potrzebowałem twoich
gwardzistów do czasu przybycia kogoś z centrali. Moi chłopcy byli zajęci
w terenie, więc nie miałem wyboru...
- Potrzebowaliście aż czterech perfekcyjnie wyszkolonych gwardzistów,
żeby poradzić sobie z jednym samobójcą i niewielką grupą oszołomionych
cywili?
Nie była aż taka 'niewielka' - poprawił go w myślach Rin, czując się nieco wykluczonym.
- To o wiele poważniejsza sprawa, Matthieu - przemówił czarnoskóry
egzorcysta. - Od lat nie pracujesz w terenie, więc być może nie
rozumiesz, że w takich sytuacjach trudno jest oszacować...
- Nie muszę pracować w terenie ani być astrofizykiem, żeby wiedzieć,
iż nadużyliście pomocy gwardzistów - wciął się pułkownik Langlois. -
Równie dobrze mogliście podarować tej niedojdzie plecak z prowiantem,
kartę kredytową i biletami na lot do Nowego Jorku. Au revoir, co tu jeszcze robisz, ciućmoku?!
Żołnierz niespodziewanie zwrócił się ku niemu. Blask pioruna oświetlił jego twarz.
Rin, nie wiedząc, co odpowiedzieć (i nie znając znaczenia słowa:
"ciućmok"), wzruszył tylko ramionami. Langlois otworzył usta, by coś
odpowiedzieć, ale zagłuszył go kolejny grzmot.
- Dlaczego właściwie jesteśmy na dachu? - spytał w końcu, nie umiejąc dłużej powstrzymywać ciekawości.
Ojciec Bazyli westchnął i rozmasował skronie.
- To całkiem dobre pytanie, chłopcze - rzekł swoim zwykłym tonem, a
jego głęboki głos sprawił, że Rin na chwilę zapomniał o ich położeniu.
Znów znalazł się w jadalni klasztoru serafinów i popijał zdecydowanie zbyt słodkie espresso z miniaturowej filiżanki.
- Jednakże to nie czas ani miejsce, by na nie odpowiedzieć - dodał po
chwili zakonnik. - Nie zrozum mnie źle, chłopcze, ale to...
- Sprawa służbowa - dokończył za niego blondyn. - Jak już ukończysz
szkolenie, to zaprosimy cię na naszą cotygodniową herbatkę nad
pentagramem i razem przedyskutujemy ostatnie trendy w demonicznej
modzie, co? Wiesz, że ogony są już passe?
- Zamknij się, Cracchiolo* - uciszył go ciemnoskóry.
Langlois wyglądał, jakby zaraz miał wybuchnąć. Rin chyba jeszcze nigdy nie widział go równie zdenerwowanego.
- Basilio, zabierz go stąd i nie wypuszczaj z klasztoru, póki nie
otrzymasz zezwolenia ode mnie albo od centrali - zakomenderował, po czym
znów zwrócił się do Rina: - A ty, chłopaczku, ciesz się, że Inkwizytor
jeszcze nie dotarł do Rzymu. Przyciągasz nieszczęścia, a to zdecydowanie
nie wpływa dobrze na twoją sytuację.
Rin przełknął ślinę i zmusił się do skinięcia głową. Nie miał zamiaru
napytać sobie więcej biedy. Langlois nie był człowiekiem, z którym
należało zadzierać w ogóle, a co dopiero dwa dni z rzędu.
Ojciec Bazyli najwyraźniej nie wyznawał podobne zasady, bo skrzyżował ramiona na piersi i odparł:
- Posłałem po Alberto, ale nie spodziewaj się go zbyt szybko przy
takiej pogodzie. On zabierze Rina z powrotem do klasztoru, gdzie będzie
bezpieczny.
- Nie pogrywaj ze mną, Bas - ostrzegł go pułkownik. - Mogłeś być
tutaj pierwszy, ale ze względu na okoliczności, moi gwardziści są
upoważnieni do przejęcia tej sprawy od ciebie. Jesteś w tej chwili
niedysponowany, czyżbyś zapomniał? - prychnął. - Jeśli tak, to musisz
być ślepy, bo żywy dowód na to, jak zajętym jesteś człowiekiem, stoi
tutaj.
Nie musiał wskazywać, Rin dobrze wiedział, że chodziło o niego.
Zdecydowanie wolał czuć się wykluczony z rozmowy i przyglądać się
wszystkiemu jako bierny obserwator, niż być wciągany i wyrzucany w sidła
tej zawiłej dyskusji.
- Och, to prawda - przyznał Bazyli - ale w takim razie zadanie
przechodzi na Zakon Serafinów. Ty, Matthieu, nie masz tutaj czego
szukać.
- Ach, tak? Ty za to, Basilio, zdecydowanie szukasz kłopotów.
Pozostawienie Rina Okumury bez opieki? Pozwolenie by samodzielnie błąkał
się po korytarzach szpitala? To zaaferowanie sprawą Bianchiego może
kosztować cię odsiadkę, przyjacielu.
- Nawet nie próbuj, Langlois! - wtrącił się Cracchiolo. - Kongregacja
nie będzie już wysłuchiwała twoich fałszywych oskarżeń. Twoja pozycja
jest chwiejna, po...
- A może wy to ukartowaliście, hm? - kontynuował zajadle Langlois. -
Zostawiliście chłopaka samego z premedytacją. Chcieliście pozwolić mu
uciec, prawda?
Niby jak miałbym tego dokonać? - jęknął mentalnie Rin. - Myślałem, że przerabialiśmy to przy wczorajszej kolacji...
- Nie zaczynaj znowu, Matthieu - uciął ojciec Bazyli.
Piorun przeciął niebo, a grom rozbrzmiał niemal natychmiast po nim.
Szum wiatru wypełnił uszy wszystkich obecnych na dachu. Pierwsze krople
deszczu uderzyły ich w twarze.
Cracchiolo jakby nagle sobie o czymś przypomniał i pobiegł w kierunku
krawędzi tarasu. Ciemnoskóry egzorcysta westchnął, po czym powoli udał
się za nim, co rusz zerkając kątem oka na Basiliusa D'Onofrio i Matthieu
Langloisa.
- Rin.
- Tak?
- Załóż lepiej bluzę, zrobiło się zimno.
Zamrugał powiekami, ale wykonał polecenie. Cały czas śledził uważnie
pojedynek spojrzeń pomiędzy duchownym a pułkownikiem. Deszcz zdążył
rozpadać się na dobrze, gdy Basilius odwrócił się wreszcie i odszedł w
kierunku schodów, wołając Rina, aby ten za nim poszedł.
Stanął przed drzwiami wiodącymi na klatkę schodową, po czym włożył
klucz w zamek i przekręcił. Rin poczuł, że ściska go w żołądku, gdy
zrozumiał, co właśnie widzi. Ojciec Bazyli nacisnął klamkę, a gdy
otworzył drzwi, zobaczyli za nimi korytarz w klasztorze.
Natychmiast weszli do środka. Rina oszołomiło nagłe ciepło i zapach,
do którego zdążył już przywyknąć, bo tak różniły się od woni szpitala,
parkingu czy nawet wietrznego tarasu. Usłyszał jeszcze głośny trzask
drzwi, choć w pierwszej chwili wziął go za grzmot.
Ojciec Bazyli westchnął głośno.
- Teraz ja będę miał kłopoty - stwierdził, a w jego głosie pobrzmiewało zmęczenie.
- Jesteś egzorcystą? - wyrzucił z siebie Rin. - Czy wszyscy tutaj są...?
Poczuł niesamowitą ulgę, gdy wreszcie zadał to pytanie.
- Tak - odpowiedział krótko Basilius - ale nic więcej nie mogę powiedzieć. Wybacz, chłopcze, takie mamy zasady.
Rin pokiwał głową.
- Rozumiem - rzekł. - Znaczy... nie podoba mi się to, ale rozumiem.
- Jeśli to wszystko, to wybacz mi, ale będę musiał znaleźć Alberto.
Nie powinienem był kazać mu przybyć w tradycyjny sposób przy takiej
pogodzie.
Odwrócił się na pięcie, by udać się wgłąb korytarza, ale Rin zatrzymał go kolejnym pytaniem:
- Jeszcze jedno, jeśli mogę... Co właściwie stało się z Toshio?
- Ze wszystkiego musiałeś zapytać akurat o tajemnicę służbową, Rinie?
Nie odpowiedział.
- Nie żyje, to chyba jasne. Powód jego śmierci pozostaje na razie
tajemnicą nawet dla nas. Domyśliłeś się już pewnie, że zamieszane są w
to demony...
- Tak.
- Cóż... - zastanowił się Basilius - wiesz zatem tyle, co ja sam.
To powiedziawszy, odszedł, zostawiając Rina samego. Chłopak
potrzebował chwili, aby zorientować się, gdzie się znalazł. Szybko
rozpoznał pralnię i kotłownię, a także odnalazł drogę do kuchni. Tego
dnia ominął go obiad, miał więc nadzieję, że uda mu się zwinąć choćby
jabłko czy pomarańczę, żeby uspokoić żołądek.
Znalazł zdecydowanie więcej, niż oczekiwał. W pierwszym odruchu
chciał upichcić sobie coś wykwintnego, bo ku jego zdziwieniu lodówka nie
była opleciona łańcuchem i zamknięta na trzy olbrzymie zamki. Jednakże
potem przypomniał sobie, jak zareagował ojciec Bazyli na nieobecność
jednego cornetto. Zrezygnował z pożywnego obiadu na rzecz miski płatków
śniadaniowych.
Z zewnątrz docierały do niego błyski piorunów oraz nieustające
grzmoty. Liczył sekundy między błyskawicami a uderzeniami. Burza się nie
oddalała. Zapowiadało się na to, że jeszcze długo pogości w Rzymie,
zalewając jego ulice strumieniami deszczówki.
Może to nie takie złe? - pomyślał. - Przynajmniej na chwilę się ochłodzi.
Umył po sobie miskę i łyżkę, po czym stwierdził, że nie ma dokąd iść.
W swojej celi miał zmasakrowane łóżko i rozbitą szybę, które boleśnie
przypomniałyby mu o jego dzisiejszym wybuchu. W świetlicy najpewniej
napotkałby serafinów, a po wydarzeniach tego dnia nie chciał już nikogo
widzieć.
Zostaje mi albo zamknąć się w łazience, albo poszukać szczęścia na strychu - zastanowił się.
Z tym dylematem wchodził po schodach, gdy nagle usłyszał pukanie do
drzwi klasztoru. Następnie metalowa kołatka uderzyła kilkakrotnie o
drewno, wydobywając z niego głuchy odgłos. Rin zamarł, nasłuchując.
Mijały kolejne minuty, a on wciąż nie słyszał kroków.
Nikogo nie ma? - zdziwił się.
Kołatka załomotała znowu. Rin prawie podskoczył i zsunął się na
niższy stopień schodów. Odetchnął głośno, po czym znów zaczął
nasłuchiwać. Przybysz się nie poddawał i wciąż dzielnie walił do drzwi
klasztoru.
Niepewnie zszedł na dół i zbliżył się do wejścia. Grube, dębowe drzwi mogły za sobą skrywać każdego.
Chwila, może to... może to ten Alberto, o którym mówił ojciec Bazyli? - przypomniał sobie.
Przekręcił klucz pozostawiony w zamku i nacisnął mosiężną klamkę, ciągnąc drzwi ku sobie.
- Wreszcie - rzekł po angielsku znajomy, męski głos. - Jak na Sługi Boże, długo każecie na siebie czekać - przyznał oschle.
Tuż przed nim stał ten sam mężczyzna, który rano pochłonął rogalik
cornetto ojca Bazylego. Inkwizytor Ramsey. Rin poczuł, jak krew zamarza
mu w żyłach. Ogarnął go ten sam trans przerażenia co rano. Inkwizytor
miał zadecydować o jego życiu lub śmierci.
- Ty... - wykrztusił Rin.
- Czy ojciec nie nauczył cię, że do ludzi starszych i nieznajomych
nie należy zwracać się per 'ty', chyba że wyrażą na to pozwolenie?
Jego ciało jakby odtajało, gdy chłopaka przepełnił gniew.
- Nie, ale nauczył mnie jak wyprowadzać prawy sierpowy.
- Chętnie ujrzę, jak zademonstrujesz swoje umiejętności - stwierdził
Ramsey - ale niestety wówczas nie będę mógł zwrócić ci twojej zguby.
Ufam, że domyślasz, jakby się to dla ciebie skończyło, młody
człowieku...
- Zguby? - zdziwił się Rin, unosząc brwi.
Gilroy Ramsey dwukrotnie uderzył końcem swojej laski o próg
klasztoru. Nagle, jakby znikąd, zmaterializował się ogromny, czarny
ogar. Sięgał Rinowi nieco powyżej pasa. Miał gładką, połyskującą czernią
sierść, która zdawała się lśnić wszystkimi barwami tęczy, przypominając
kałużę benzyny. Pies spoglądał na niego parą ciemnobrązowych, rozumnych
oczu, a w pysku trzymał... jego portfel.
- Baskerville*, zwróć Rinowi zgubę.
Rin wyciągnął rękę, a ogar złożył w niej przedmiot. Był suchy, a nie
ośliniony - jak się spodziewał - choć na czarnej skórze pozostały
permanentne ślady po kłach.
- Skąd pan go... Gdzie pan go znalazł?
- Baskerville znalazł go w twojej kieszeni, jak przypuszczam - odparł
Inkwizytor. - Musisz mu wybaczyć, lecz ma ten nieprzyjemny zwyczaj
przywłaszczania sobie cudzej własności. Wciąż nie został całkowicie
oswojony.
Zacisnął zęby, by powstrzymać się przed wybuchem. Ten mężczyzna,
który robił mu wykłady na temat uprzejmości, ciężkiej pracy i taktu, nie
chciał się przyznać do tego, że jego paskudny pies był zwyczajnym
złodziejem! Inkwizytor, czy nie...
Baskerville jakby wyczuł gniewne myśli Rina i natychmiast zmienił
swoją postawę. Zmrużył oczy, naprężył się i zawarczał groźnie. Rin
mógłby przysiąc, że oczy ogara na moment zabłysnęły krwawą czerwienią.
- Waruj, Baskerville - ofuknął go sir Gilroy. - Mam nadzieję, że nie
wpadłeś w kłopoty przez brak portfela? Pragnąłem zwrócić ci go, kiedy
tylko zorientowałem się, co się stało, lecz pewne wyjątkowe okoliczności
mnie zatrzymały.
- Och, nie. Tylko straciłem szansę na zobaczenie mojego przyjaciela po raz ostatni, nim umarł - odparł jadowicie.
Inkwizytor uśmiechnął się pod wąsem.
- Zatem faktycznie niewiele ci umknęło przez ten incydent - stwierdził.
Rin nie wytrzymał. Trząsł się ze złości i poczerwieniał na twarzy.
Czuł, że traci instynkt samozachowawczy. Otworzył usta, by obrzucić
Inkwizytora najcięższą wiązanką przekleństw, jaką miał obecnie w swoim
arsenale, gdy kolejna błyskawica przecięła niebo. W jej blasku ujrzał
ponownie oczy ogara, którego wysokość przekraczała dwa metry.
Przeciąg szarpnął drzwiami, a mosiężna klamka wyślizgnęła się z dłoni
Rina. Trzask zamka połączył się z hukiem gromu i klasztorem aż
zatrzęsło.
Rin miał wrażenie, że znów słyszy głos Mephisto ze swojego snu.
- Szaleńcy, Rinie. Szaleńcy zatańczą na grobie tego świata, ponieważ tylko oni znają prawdę.
~*~
PRZYPISY:
*Kasandra - postać z mitologii greckiej, córka Priama i Hekabe,
siostra Parysa i Hektora, księżniczka trojańska. Była ukochaną Apollina,
lecz wzgardziła jego uczuciami. Z miłości obdarował ją darem
jasnowidzenia, ale kiedy nie odwzajemniła tej sympatii, przeklął ją,
sprawiając, że nikt nie wierzył w jej przepowiednie. Jest symbolem
wieszcza katastrof, ponieważ zobaczyła upadek Troi, ale nikt nie dał
wiary jej słowom.
*Memento mori - z łac. 'pamiętaj o śmierci', to motto średniowiecza.
Miało przypominać ludziom o ich śmiertelności, o nietrwałości świata
doczesnego, zachęcać do poświęcenia życia Bogu, dobru i modlitwie (a
także umartwianiu się), aby zapewnić sobie życie wieczne.
Vanitas - z łac. 'marność', to z kolei motyw pojawiający się
wielokrotnie w baroku. Utwory vanitatywne przypominały o kruchości i
nietrwałości życia ludzkiego, traktowały o przemijaniu i śmierci.
*Chiton - koszula lniana lub wełniana z krótkimi rękawami noszona w
starożytnej Grecji, pochodzenia fenickiego. Filozofia jako pojęcie
narodziła się w starożytnej Helladzie, dlatego użyłam określenia
'chiton' jako stroju noszonego przez filozofa.
*Nostradamus - francuski lekarz, astrolog, matematyk i autor
proroctw, okultysta, doradca królowej Francji Katarzyny Medycejskiej.
Miał m.in. przepowiedzieć okoliczności śmierci jej męża Henryka II
Walezjusza.
*Regulus - najjaśniejsza gwiazda w gwiazdozbiorze Lwa.
*Siedemdziesiąt dwa duchy - odniesienie do liczby duchów Goecji
(konkretnie to ich liczby podanej w Lemegetonie - 'Sztuce Goecji' wg
Aleistera Crowleya), systemu magicznego opierającego się na przyzywaniu
duchów i demonów do realnego świata, by służyły one celom przyzywającego
je maga (goety).
*Buongiorno, fratelli - wł. 'dzień dobry, bracia'.
*Giacobbe - wł. Jakub.
*Sia lodato Gesu Cristo - wł. 'Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus'.
*Giovanni - wł. Jan.
*Come è andata la tua nottata? - wł. 'Jak ci minęła noc?'/'Jak ci się spało?'.
*Bene - wł. 'dobrze', Ho dormito bene - wł. 'Bardzo dobrze spałem'.
*Spero tu stia bene - wł. 'Mam nadzieję, że wszystko z tobą w porządku'.
*Langlois e Basilio sono stati un po 'dura. Credo che non è stato un
grande affare, lasciando tutto e... - wł. 'Langlois i Bazyli byli dla
ciebie trochę za ostrzy. Uważam, że przesadzili, to w końcu nic
wielkiego i...'.
*Sei una brava persona, Rin - wł. 'Jesteś dobrą osobą, Rinie'.
*Kot porwał twój język/Kot wziął twój język? itd. - ang. 'Cat got
your tongue?', to angielskie powiedzenie, tożsame z naszym: 'Zapomniałeś
języka w gębie?'.
*Podróż dookoła świata - chodzi tu oczywiście o 'W osiemdziesiąt dni dookoła świata', film w oparciu o książkę Juliusza Verne'a.
*Ego sum qui sum - łac. 'Jestem, który jestem', tego określenia w
Biblii używa Bóg, przedstawiając się Mojżeszowi nad gorejącym krzewem.
*Rogalik cornetto - rogalik drożdżowy, półfrancuski, typowy dodatek
do włoskiego śniadania. W naszym kraju, w Polsce, śniadanie to
najważniejszy posiłek dnia (zwyczajowo) i mówi się nawet: "Śniadanie
jedz jak król...", natomiast we Włoszech zwyczaje są inne. Śniadania w
Italii je się lekkie i na słodko, najczęściej jest to kawa (Włosi
uwielbiają kawę) i jakiś dodatek, np. cornetto sfogliato, czyli właśnie
rogalik cornetto.
*Ora et labora - łac. 'Módl się i pracuj' to dewiza zakonu
benedyktynów, ale także motto pewnego szkockiego klanu z Niziny
Środkowoszkockiej. Jakiego klanu? Tego musicie się domyślić lub sobie to
wyszukać.
*Poltergeist - z niem. "hałaśliwy duch" - termin z zakresu tzw.
zjawisk paranormalnych, zespół zjawisk polegających na rzekomym
generowaniu różnego rodzaju dźwięków – od trzasków i gwizdów do szurania
itp., najczęściej niewiadomego pochodzenia (bez możliwości wskazania
źródła dźwięku) oraz innych efektów, wśród których można jakoby
obserwować samoczynne przesuwanie się lub pojawianie przedmiotów,
spadanie, podnoszenie się itp. Zjawiska te mogą występować oddzielnie
lub łącznie.
*Itte - od jap. 'itai' - 'boli'. Polacy mają 'aua!', anglojęzyczni: 'Ouch!', a Japończycy: 'Itai!', 'Itte!' itd.
*Smettila! - wł. 'Przestań!'.
*È stupido piccolo ghiottone! Hai mangiato senza di noi! - wł. 'Ty głupi, mały żarłoku! Zjadłeś bez nas!'.
*Cosa sta succedendo qui?! - wł. 'Co tu się dzieje?!'.
*Alessander - wł. Aleksander.
*Espresso - owstaje w wyniku parzenia zmielonych ziaren kawy w
ekspresie ciśnieniowym. To jeden z najpopularniejszych rodzajów kawy.
Reakcja Rina na espresso opisana w opowiadaniu jest odniesieniem do
przeżyć mojej mamy, która zwymiotowała swoją pierwszą włoską kawę.
*Hoplici - ciężkozbrojni, starożytni greccy piechurzy walczący w zwartym szyku, zwanym falangą.
*Leonidas - legendarny wódz Spartan z okresu wojen grecko-perskich.
Podczas bitwy w wąwozie Termopile, nakazał większości sił helleńskim
odwrót i pozostawiając na polu walki pod swoją wodzą trzystu Spartiatów,
siedmiuset Tespijczyków i czterystu Tebańczyków.
(Moje opowiadania bawią i uczą. Teraz już wiecie, że legenda trzystu Spartan jest nieco podkolorowana przez popkulturę, hm?).
*Falanga - szyk wojskowy, zwarty oddział bojowy stworzony przez
starożytnych Greków, a potem zaadaptowany przez Macedończyków (którzy
używali jednak dłuższych wlóczni, dzięki czemu byli skuteczniejsi w
walce).
*To wciąż obrzydliwe - Rin w odniesieniu do gejów. I nie, to nie
czyni z niego osoby nietolerancyjnej. Wzoruję jego zachowaniu na moich
znajomych. Od razu mówię, że są oni ludźmi tolerancyjnymi, ale nie czują
się w pełni komfortowo z widokiem homoseksualistów. Nie przeszkadza im
on, nie będą nikogo piętnować ani unikać tego widoku, bo to
racjonaliści.
Tak jak dla homoseksualisty idea heteroseksualizmu może być
odpychająca, ze względu na jego oczywiste preferencje, tak dla
heteroseksualisty idea homoseksualizmu może nie być zbyt atrakcyjna.
Należy też zrozumieć środowisko, z jakiego Rin się wywodzi. Japonia,
wbrew temu, co kazałaby nam sądzić kultura popularna, nie jest
najbardziej tolerancyjnym krajem na kuli ziemskiej, a Okumura wychował
się w kościele w towarzystwie duchownych.
(I nie, nie ma to związku z moimi osobistymi przekonaniami w tej kwestii. W stu procentach toleruję homoseksualizm).
*Gemelli - Poliklinika Gemelli – szpital kliniczny w Rzymie. Szpital
stanowi bazę dydaktyczną i naukową Katolickiego Uniwersytetu
Najświętszego Serca w Mediolanie. Zawdzięcza swoją nazwę założycielowi
uczelni, franciszkaninowi, lekarzowi i psychologowi Agostinowi
Gemellemu.
*Wszystkie fragmenty pochodzą z wiersza: "Sen we śnie" - Edgara Allana Poe.
*Różne mundury wiążą się z przynależnością do różnych zakonów. Czy
nie zastanawiało was kiedyś, czemu w mandze Kazue Katou śledzimy
poczynania tylko jednego zakonu egzorcystów? Mnie owszem, więc
postanowiłam poeksperymentować.
Należy też dodać, że mundury egzorcystów stworzone przez panią Katou
są wyjątkowo niepraktyczne, dlatego pobawimy się w różne designy. Strój
Bazylego i jego towarzyszy jest bazowany na wzorze znalezionym w
internecie. Dlaczego tak wygląda? Koszula jest biała, z lekkiego
materiału, który nie krępuje ruchów, guziki zostały wykonane ze srebra i
zawierają w sobie magiczne symbole. Spodnie są czarne, ale wykonane ze
specjalnej tkaniny, pozwalającej skórze oddychać. Nogawki mają obszerne,
ale nie przypominają spodni a'la arabski dżinn, po prostu lekko
odstają.
Uniform Langloisa to strój paradny, którego nie noszą egzorcyści przebywający w terenie.
*Cracchiolo - włoskie nazwisko pochodzące od słowa: "cykoria".
*Baskerville - odnosi się do powieści sir Arthura Conana Doyle'a, pt.
"Pies Baskerville'ów". Tytułowe zwierzę było psem gończym: ogarem.
~*MYŚL KOŃCOWA*~
Chyba nie było tak źle, hm? Udało mi się w tym rozdziale zawiązać
kilka istotnych wątków i wprowadzić, być może, ważne postacie. Przybył
nasz wyczekiwany Inkwizytor. W moim wyobrażeniu sir Gilroy Ramsey jest
crossem pomiędzy Petyrem Baelishem, Remusem Lupinem i Levi'em
Ackermanem. Ciekawe, czy ktoś to zauważył...
Motyw 'dzieła zniszczenia' został zaczerpnięty z książki: "Siedem
minut po północy" Patricka Nessa, którą niesamowicie wszystkim polecam
(zwłaszcza wydanie z cudnymi, czarno-białymi ilustracjami).
Zastanawiam się, jakie macie teorie dotyczące zjawisk paranormalnych,
które zaszły w tym rozdziale, a także istoty zakonu serafinów.
Zachęcam, do podzielenia się nimi w komentarzach. Nie samymi gwiazdkami
dusza autora żyje.
W razie zauważenia jakiegokolwiek błędu, proszę o wskazanie mi go.
Chyba że dotyczy to powtórzeń w przypisach, wtedy lepiej ugryźć się w
palce... Forma przypisów jest raczej luźna, więc staram się zachować
jasność opisu, a nie poprawność językową. Wybaczcie.
Jeżeli macie jakiekolwiek pytania względem spraw technicznych lub
merytorycznych tego epejsodionu: pisać w komentarzach lub w
wiadomościach prywatnych.
Dobranoc.
Naprawdę genialne opowiadanie, tak samo jak poprzednie. Już nie mogę się doczekać następnych rozdziałów.
OdpowiedzUsuńRozdział tak dawno przeczytany, nie co dawniej dodany... A ja ciągle nie napisałam tutaj podziękowań! Jak to tak?!
OdpowiedzUsuńWięc moja ukochane Desiu dziękuję <33 Nawet nie wiesz jak się ucieszyłam, że ktoś napisał coś dla mnie! Czytałam ten rozdział jak miałam znowu gorszy okres w życiu i to był bardzo podnoszący na duchu gest <3 Dziękuję <3
Swoją drogą, czemu jeszcze nie ma następnego? Wchodzę sobie dzisiaj spokojniutko sprawdzić co tu nowego, a tu nic! Co to ma znaczyć?!
Czekam na dalszy ciąg, bo mnie mega wciągnęło! <3
Całuski <3
Twoja Can.
PS. Lecę wybierać książki na empiku XD